Z wielkiej chmury mały deszcz – tak można skomentować propozycje Janusza Palikota. Z eutanazji testament życia, który zresztą nie jest w polskiej debacie niczym nowym, bowiem już w poprzedniej kadencji podobne rozwiązanie (dużo lepiej opracowane) proponował Jarosław Gowin w swoim projekcie ustawy bioetycznej. Ale, choć trzeba jasno powiedzieć, że testament życia jest czym innym, niż eutanazja, to jednocześnie nie sposób się na takie zapisy zgodzić. A powód jest niezmiernie prosty. Otóż zacierają one różnicę (i tak płynną, bo zależną nie tylko od jasnych zasad moralnych, ale także zmiennych kryteriów medycznych i społecznych) między zaprzestaniem uporczywej terapii a eutanazją bierną. I otwierają drogę do powolnej legalizacji, a przynajmniej społecznej akceptacji tej ostatniej.

 

Najbardziej (i aż trudno nie zadać pytania, czy nie jest to celowe, choć wynikać może także z prawnego pośpiechu) niebezpieczne dla pacjenta są zapisy dotyczące możliwości wydania dyspozycji na przyszłość, w sprawie stosowania „świadczeń zdrowotnych”. Problemem jest tu brak jasnej definicji, co oznaczają owe świadczenia. Z jednej strony może chodzić o rzeczywiste terapie medyczne podtrzymujące życie (część z nich może nosić charakter terapii uporczywej, którą trzeba przerwać, część zaś może być terapią medyczną, która uporczywa nie jest), ale także o zabiegi pielęgnacyjne, które podtrzymują przy życiu, ale nie są w ogóle terapią (na przykład karmienie dożylne czy dojelitowe). Gdyby przyjąć ostatnią interpretację, to pacjenta – z wydaną dyspozycją wstrzymania „świadczeń zdrowotnych” - można by zagłodzić. To zaś byłaby już zupełnie zwyczajna eutanazja, choć bierna. Niedopuszczalna z punktu widzenia jakiejkolwiek klasycznej etyki zawodu lekarza.

 

Nieostre są także zapisy dotyczące odwoływania dyspozycji. Jest to wprawdzie możliwe, i to nawet w szpitalu, ale... nie jest do końca jasne, jak interpretować następujące zapisy. Wedle, których „pacjent mógłby ją odwołać "zachowaniem, które w sposób wyraźny lub dorozumiany wyraża jego wolę". A więc jeśli np. byłby sparaliżowany i nie mógłby mówić, mógłby mrugnąć oczami zapytany, czy chce odwołać dyspozycję”. Kto bowiem interpretowałby mruganie? I co z osobami, które nie mrugają, a zmieniły zdanie? Warto mieć przecież świadomość, że nasze podejście do własnego zdrowia i życia zmienia się z czasem. I często, choć wydaje nam się, gdy jesteśmy zdrowi, że w jakiejś sytuacji nie chcielibyśmy żyć, to gdy się w niej znajdziemy nadal pragniemy zachować życie.

 

Absolutnie zaś niedopuszczalna jest propozycja, by o zaprzestaniu pewnych procedur (przy domniemanej zgodzie lub jej braku odnośnie procedur) decydował sąd. To bowiem oznacza w istocie, że w pewnych przypadkach (zapewne nielicznych, ale jednak całkowicie realnych) sąd decydowałby o tym, czy wolno czy nie pozbawić życia (poprzez polegającą na zaniechaniu pewnych koniecznych procedur medycznych eutanazję biernych) chorego. Sądy nie są zaś od tego, by podejmować takie decyzje. I to w kraju, w którym kara śmierci jest zakazana dla przestępców...

 

Wiele wskazuje jednak na to, że akurat w tej sprawie wcale nie chodzi o zmiany prawne, czy o doprecyzowanie (co akurat jest konieczne), kiedy i na jakich warunkach lekarz może przerwać uporczywą terapią, i jak ją zdefiniować, a jedynie o to, by przyzwyczajać stopniowo społeczeństwo do eutanazji. Na razie tylko biernej, ale wejście na taką drogę, oznacza wejście na równię pochyłą.

 

Tomasz P. Terlikowski