Debata na temat Polski pokazała niechcący, że eurosceptyków jest w unijnych instytucjach sporo i że potrafią oni być całkiem głośni. Dotychczas brukselskiej biurokracji nie przeszkadzali, ale też dotychczas Europa nie miała takich problemów, jak obecnie.
Jeśli ktoś spodziewał się, że Parlament Europejskie wystąpi w roli plutonu egzekucyjnego, może czuć się zawiedziony. Beata Szydło nie zamierzała stać spokojnie pod ścianą, czekając na strzał, a – co chyba ważniejsze – część plutonu posłała serię w kierunku sędziego. Obrońców Polski było mniej niż atakujących, ale nie byli to wyłącznie Polacy czy deputowani antybrukselskich mikropartyjek. Niektórzy, jak brytyjski szef frakcji konserwatystów i reformatorów Syed Kamall to postacie naprawdę wpływowe. Niezależnie od tego, jak potoczy się wojna między Polską a zagranicznym biznesem i reprezentującymi go politykami, dopuszczenie do głosu przeciwników kontroli Brukseli nad państwami członkowskimi może być, jak to przed laty ujął klasyk, otwarciem puszki z Pandorą. Dotychczas eurosceptycy nie stanowili dla unijnej biurokracji większego kłopotu. Jeśli, dajmy na to Irlandczycy zagłosowali w referendum przeciw nowemu traktatowi, to referendum po powtarzano i było po sprawie. Dziś jednak, gdy pod znakiem zapytania staje przyszłość układu z Schengen, a Niemcy zaczynają głośno mówić o imigrantach to, co od dłuższego czasu myślą, sytuacja Unii jest zupełnie inna. Politycy i urzędnicy wszczynający wojnę wewnątrz UE nie zdają sobie chyba sprawy, do czego mogą doprowadzić.
Jakub Jałowiczor