....zniewieściałych typków rozkapryszonych przez dobrobyt, przyzwyczajonych, że wszystko mamusia podstawi pod nos, cale generacje gogusiów ciągnących za sobą latami przez świat nieodcięte pępowiny. Te pępowiny są wszędzie, oplatają ich niczym węże Laokoona i jego synów, duszą wszystkich, nie dają żyć. Przydałby się jakiś Samson albo Herkules, który by to kłębowisko pępowin porąbał toporem i uwolnił uwięzionych mężczyzn. Mężczyzn uwięzionych w chłopcach.
Same baby. Jak Boga kocham, same baby. Jęczą, zawodzą, smędzą. Wyławiam wśród chust dwie męskie głowy. Wymoczkowaci wypłoszę mruczą coś pod nosem. Pedałkowaty falsecik księdza obija się od ścian kościoła. „Chwała na wysokości Bogu...". Podniosły hymn na cześć Najwyższego brzmi jak anemiczny akt przeprosin za to, że się jeszcze żyje. Zamiast buchnąć, wznieść się ku niebu, odbić od witraży i sklepień świątyni, wymamrotany tak, że ledwie go można zrozumieć, snuje się nisko, pełznie po podłodze, by w końcu opaść zwiędnięty, wciskając się w szczeliny między spróchniałymi deskami podłogi.
Spoglądam na obraz w bocznym ołtarzu. Święty Antoni ma tak słodziutki, delikatniutki, wręcz eteryczny wyraz twarzy, jakby się miał zaraz od tej nadymającej go słodyczy rozpłynąć w powietrzu. Mógłby reklamować w telewizji cukierki Werther's Oryginał. A przecież pustelnicy to byli twardzi faceci, szli na pustynię, wśród węży, skorpionów i jadowitych pająków, bez żadnych zabezpieczeń. Nie mieli broni. Z dnia na dzień musieli zdobywać żarcie gołymi rękoma. Te wszystkie dzisiejsze survivale czy szkoły przeżycia to mały pikuś w porównaniu z tym, co przeżywali ci twardziele. A to hartowanie ducha trwało nie dwa tygodnie, ale kilkadziesiąt lat.
A przecież ta codzienna walka o byt była niczym w porównaniu z walką duchową, jaką musieli toczyć. Wychodzili na pustynię, poza społeczność, by wyprowadzać za sobą złe duchy z domostw, osiedli, miasteczek i miast. Wyprowadzali demony na pustynię i tam związywali je w walce ze sobą, by chronić od nich ludzkie osiedla. Straszne to były zmagania. Niejeden napakowany w siłowni mięśniak zes...by się ze strachu, gdyby dane mu było stanąć oko w oko z mroczną czeluścią piekielnych otchłani, z zimną pustką nieskończonej nienawiści. A ci goście szli na całego i naparzali się z demonami. A tu na obrazkach przedstawiani są jak sentymentalne wywłoki z ckliwych opowiadanek.
Rzucam wzrokiem w drugą stronę i widzę kolejnego ptysia, wąchającego kwiatki i głaszczącego ptaszki. Nie sposób w tej lukrowanej postaci rozpoznać gościa, który udał się do paszczy lwa, do obozu muzułmanów, by nawracać na chrześcijaństwo samego sułtana. Kto dziś znajdzie śmiałków, którzy udaliby się do Arabii Saudyjskiej lub Iranu głosić Ewangelię tamtejszym przywódcom? Kto dziś włożyłby rękę w ogień, godząc się na sąd Boży?
Z zadumy wyrywa mnie czytanie. „Weź udział w trudach i przeciwnościach jako dzielny żołnierz Jezusa Chrystusa", pisze Paweł w liście do Tymoteusza. Zamykam oczy i widzę ciężkozbrojne hufce, inaugurujące na polach Stembarku i Grunwaldu maryjną pieśń, która dobyta z tysięcy gardeł przetacza się niby grzmot po stepie. Otwieram oczy i rozglądam się wokół. Widzę gości, którzy mogą wziąć udział, ale nie w krucjatach, tylko w kuracjach, i nie na polach bitew, ale w salach sanatoriów, i to nie jako żołnierze, lecz jako pacjenci.
Jakaś staruszka powolnym krokiem drobi w kierunku mównicy, by po chwili ledwie słyszalnym głosem wyćwierkać psalm: „Przypasz do biodra swój miecz, mocarzu, chlubę twoją i ozdobę. Wstąp szczęśliwie na rydwan w obronie wiary, prawa i ubogich, a twoja prawica niech ci wskaże wielkie czyny".
Gdzie te czyny, myślę, gdzie te czyny? Słucham Ewangelii, która opowiada o powołaniu apostołów: prostych rybaków, twardych ludzi, prawdziwych mężczyzn, widzę ich ze spracowanymi, żylastymi dłońmi, z ogorzałymi słońcem twarzami, mocno stąpających po ziemi. Gdzie dziś można spotkać takie typy? Gdzie są ci mężczyźni z "jajami" a nie z wydmuszkami? Zastanawiam się, kto jest dla mnie typem prawdziwego mężczyzny i po chwili staje mi przed oczami Steve McQueen. Najpierw widzę go w tym swoim charakterystycznym płaszczu, w którym grał Bullitta, jak wskakuje do swego forda i rusza w samochodowy pościg ulicami San Francisco, potem z kolei w czarnej skórze amerykańskiego oficera ucieka na motocyklu przed goniącymi go hitlerowcami, a w końcu w lśniącym bolidzie gna po torze w Le Mans, uczestnicząc w najbardziej morderczej dwudziestoczterogodzinówce w historii sportów samochodowych. A potem Steve McQueen się zamazuje, a z mgły wyłania się Evander Holyfield. Oto współczesny święty Jerzy, który pokonał Smoka, człowiek, który rzucił wyzwanie Bestii, nie przeląkł się Mike'a Tysona, przed którym drżeli wszyscy rycerze i bokserzy, wyzwał monstrum na pojedynek i pokonał je w uczciwej walce, choć potwór stosował nieuczciwe chwyty i odgryzł mu ucho.
Z zamyślenia wyrywa mnie szuranie w ławkach, ludzie klękają, ksiądz podnosi opłatek. To również takie męskie: rycerz klęka przed królem, król klęka przed cesarzem, cesarz klęka przed papieżem, papieża klęka przed Bogiem. Gdzie są ci mężczyźni? Dlaczego nie ma ich w kościele?
I nagle przeszywa mnie nagła myśl, dopada mnie pytanie: a czy są poza Kościołem?... Ostali się jeszcze w paru niszach, takich jak sport czy armia, ale całość nie wygląda zachęcająco: pokolenia rozpieszczonych jedynaków, wychuchanych maminsynków, nieprzyzwyczajonych do ponoszenia odpowiedzialności, wyrzeczeń i ofiar, zniewieściałych typków rozkapryszonych przez dobrobyt, przyzwyczajonych, że wszystko mamusia podstawi pod nos, całe generacje gogusiów ciągnących za sobą latami przez świat nieodcięte pępowiny. Te pępowiny są wszędzie, oplatają ich niczym węże Laokoona i jego synów, duszą wszystkich, nie dają żyć. Przydałby się jakiś Samson albo Herkules, który by to kłębowisko pępowin porąbał toporem i uwolnił uwięzionych mężczyzn. Mężczyzn uwięzionych w chłopcach. Ale skąd wziąć takiego mocarza? Gdzie się tacy rodzą? Dawniej było społeczeństwo stanowe: kapłani, wojownicy i rolnicy, ale wszyscy byli prawdziwymi mężczyznami. Gdzie się dzisiaj podziała ta maszynka do produkcji mężczyzn? Dlaczego dziś, żeby zobaczyć prawdziwego mężczyznę, trzeba zapłacić pieniądze: kupić bilet na mecz albo do kina? Nie ma już prób charakteru, przejść, które hartują ducha.
Ludzie właśnie robią kiwaczka, to znaczy przekazują sobie znak pokoju. Kiwam głową w stronę babci po lewej i młodej dziewczynki po prawej stronie. Dziewczyna chodzi pewnie do piątej klasy podstawówki. Patrzę na jej tarczę szkolną. Szkoła... szkoła... To dziś chyba jedyna instytucja, gdzie rzeczywiście prowadzona jest regularna inicjacja, a jej adepci poddawani są najbardziej bezwzględnym próbom na wytrzymałość; nie ma chyba drugiego miejsca we współczesnych społeczeństwach, w którym tak konsekwentnie i metodycznie nie testowano by granic ludzkiej odporności, hartując zarazem cnoty już nie przyrodzone, ale wręcz anielskie.
Oczywiście szkoła przestała być formacją inicjacyjną dla uczniów, stała się nią dla nauczycieli, którzy przypominają niekiedy rzymskich gladiatorów wrzuconych na arenę pełną dzikich zwierząt. Można powiedzieć, że dziś nauczyciel, który potrafi jednym podniesieniem dłoni uspokoić rozwrzeszczaną klasę, posiadł niemal taką samą umiejętność jak Chrystus, który jednym skinieniem ręki uciszał wichry i wygładzał fale. Dziś to nie starzy inicjują młodych, tylko młodzi starych. Stąd ta ucieczka od dojrzewania, farbowanie włosów, likwidacja zmarszczek, operacje plastyczne, młodzieżowe stroje. Tylko ile można, do cholery, uciekać?
Znów klękam. „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata..." Nagle zdaję sobie sprawę, że przed tym Barankiem klękali także Steve McQueen i Evander Holyfield. McQueen niczym biblijny Jakub nad potokiem Jabbok zmagał się z kimś niewidzialnym, aż tamten mu pobłogosławił, ale zarazem zostawił trwały ślad na ciele; zostawił mu raka, który pożerał go od środka, ale ten niepokorny i niepogodzony z nikim twardziel, który nigdy w filmach nie korzystał z pomocy kaskadera, tym razem też nie chciał mieć dublera i chciał przecierpieć to wszystko sam, pogodzony już ze światem i z Bogiem. Albo Holyfield, deklarujący, że narodził się na nowo i gotów jest dla Jezusa obić mordę Tysonowi. On też ukorzył się przed dzieciątkiem kwilącym w żłóbku i skazańcem konającym na krzyżu.
Przecież tutaj bije źródło męstwa. Wszystkie czytania, które przez te nieudolne instrumenty jakoś próbowały się do mnie przedrzeć, mówiły przecież o tym samym, wzywały do męstwa, do odpowiedzialności za innych, do zdolności ponoszenia wyrzeczeń, do podejmowania wyzwań, do prawdziwej męskiej przygody. Jestem przecież, do cholery, ojcem. Nawet jeśli nie ma mechanizmów inicjacyjnych, to jestem ojcem. Widzę, jak ojcowie są dziś nieobecni: albo nie było ich nigdy obok synów, albo jak są, to bardziej zajęci telefonem komórkowym lub pilotem telewizora, nieobecni duchowo, obcy emocjonalnie, przypadkowi mieszkańcy tego samego domu. Cały trud wprowadzania synów w życie zrzucają na matki, ale nie wiedzą jednego, że kobieta, choćby nie wiem jak się starała, to nie wychowa prawdziwego mężczyzny, tylko osobnika płci męskiej.
Wychodzę z kościoła i czuję przypływ siły: jestem ojcem i to mnie nakręca. Jadę właśnie z synami na spływ kajakowy, sami, bez kobiet, męska przygoda, wysiłek fizyczny, walka z żywiołem, rozbijanie namiotów, wspólne przyrządzanie posiłków, zdobywanie nowych umiejętności, rozmowy do późna w nocy, opowieści o bohaterstwie i podłości, wprowadzanie w inny świat. Men`s not dead!
Tadeusz Grzesik
Tekst ukazał się w kwartalniku FRONDA nr. 46