Toteż ważna sprawa ta «dziecinna książka», gdyż SŁOWO w niej zaklęte to wielka siła kształtująca duszę dziecka, siła zła lub dobra. Więc trzeba wiedzieć, którą z nich się wybiera. - Ewa Szelburg-Zarembina

Czytając książki dla dzieci, a także recenzje krytyków, można odnieść wrażenie, że umysł młodego człowieka stał się swoistym polem bitewnym. Literatura dziecięca nie pełni dziś jedynie roli wyobraźniotwórczej. Baśń – jak podkreślają naukowcy – choć nadal ważna, coraz częściej zastępowana jest tak zwaną lekturą edukacyjną, o walorze zdecydowanie wychowawczym. Na księgarskich półkach znajdziemy gros publikacji skierowanych do najmłodszych czytelników, pokazujących, jak sobie radzić w życiu – począwszy od umycia zębów, na śmierci rodzica skończywszy. O wartości tego typu książek nie trzeba szczególnie przekonywać. Rzeczywiście, gdy pojawiają się trudności w wychowaniu malucha, dobra książka może pomóc oswoić problemy dziecka. Coraz częściej jednak dochodzi do skrajnej ideologizacji treści w literaturze dziecięcej. Wydawcy, którzy promują takie postawy, jak feminizm, homoseksualizm, swobodę seksualną czy w końcu ateizm, zdają się doskonale zdawać sobie sprawę, że czym skorupka za młodu nasiąknie… A że skorupka cienka jest i nie potrafi dobrze filtrować informacji, staje się wyjątkowo podatna na wpływy. Wydawcom przyklaskują recenzenci, którzy swoje teksty rozpoczynają od zdań uderzających w potencjalnego przeciwnika takich właśnie publikacji (de facto środowiska chrześcijańskie), określając go mianem zacofanego, zdecydowanie nieoświeconego czy zaściankowego. Nikt nie rozmyśla o konsekwencjach promowania „nowoczesnych postaw” tak dla jednostki, jak dla społeczeństwa.

Ale o jakich tytułach w ogóle mówimy? Pozycje, będące podstawą analizy w tym tekście, zostały wydane przez Czarną Owcę (niegdyś Jacek Santorski & Co) i opatrzono je hasłem „Bez tabu”. W cyklu ukazały się do tej pory: Mała książka o przemocy, Mała książka o śmierci i Mała książka o kupie, Mała książka o demokracji, Mała książka o feminizmie, Mała książka o miesiączce, Wielka księga siusiaków, Wielka księga cipek oraz Boga przecież nie ma. We wrześniu 2010 mają się pojawić kolejne pozycje: Mała książka o miłości, Mała książka o włosach i Mała książka o strachach. Już pierwsze spojrzenie na tytuły narzuca myśl, że Czarna Owca wzięła na siebie rolę edukatora czy też wychowawcy tak zwanych „nowoczesnych społeczeństw obywatelskich”. Nie wydaje się jednak, aby dotykano tu tematów stabuizowanych. Na tapecie lądują raczej kwestie po prostu kontrowersyjne. Środowiska chrześcijańskie nie boją się rozmawiać – jakby chciano nam wmówić – o seksie (skierowane do dorosłych świetne publikacje ks. Knotza, a także te adresowane do młodych – jak książki Jacka Pulikowskiego czy Włodzimierza Fijałkowskiego i Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel Oto Jestem! wydane przez WSiP), o roli kobiety (feminizm katolicki) czy tym bardziej o Bogu i ateizmie. Tych lektur zdają się nie dostrzegać środowiska, które z zachwytem przyjęły serię Czarnej Owcy.

Spróbujmy zatem podjąć polemikę. W tym celu odwołam się do recenzji i artykułów opublikowanych w Internecie oraz na łamach czasopisma „Ryms”, które to teksty zazwyczaj rozpoczynają się od dezaprobaty głosów środowisk chrześcijańskich. Skoro wywołują nas do tablicy, odpowiedzmy! Od razu uprzedzam ataki: książki przeczytałam, mam je przed oczyma. Publikacji Czarnej Owcy nie spalę, ale też dzieciom swoim nie podsunę. Dlaczego zatem?

Zosia-samosia

Lucyna Kopciewicz w artykule poświęconym Małej książce o feminizmie na łamach „Rymsa” (nr 4/2010) pisze: „Osoby sceptyczne lub wrogie feminizmowi wypada zapytać, dlaczego przeraża je książka przedstawiająca kobiety i dziewczęta w sposób pozytywny, jako istoty obdarzone intelektem i chęcią działania. Przypuszczam, że idea równego podziału władzy między kobiety i mężczyzn może się wydawać szokująca lub niebezpieczna (…). Być może rodzice uznają za niestosowną samą obecność problematyki władzy w przekazach socjalizacyjnych dla dzieci”. Ani idea równego podziału władzy, ani sama tego typu problematyka nie razi „czytelnika sceptycznego lub wrogiego”. Mała książka o feminizmie, a wraz z nią i pozostałe publikacje w tej serii, rodzą podejrzenie chęci zawłaszczenia młodego czytelnika, kształtowania tej materii zgodnie z własnymi wyobrażeniami. Nachalność przekazu jest tu równie mdła, co nachalna moralistyka Jachowicza czy Klementyny z Tańskich Hoffmanowej, na którą tak oburzają się feministki. Sassa Buregren, autorka książki, popada więc ze skrajności w skrajność. Ale po kolei…

Główna bohaterka, Zosia, ma 9 lat. Pewnego dnia przy śniadaniu spogląda mamie przez ramię i widzi w gazecie zdjęcie. Przedstawia ono polityków – mężczyzn (wśród nich jest tylko jedna kobieta – Angela Merkel). W jej głowie pojawia się refleksja: władzę na świecie dzierżą panowie w garniturach. A zaraz za tym idzie pytanie dlaczego. Jest mało prawdopodobne, by dziewczynka w wieku Zosi, nieinspirowana odgórnie, dochodziła do takich konstatacji. Ale niech będzie, że się czepiam. Razi mnie jednak upraszczanie i naginanie rzeczywistości do własnych teorii. W książce pojawia się co prawda myśl, że być może kobiety zwyczajnie nie są polityką zainteresowane, szybko jednak zostaje ona porzucona. Skoro mała Zosia marzy, by zostać przewodniczącą Unii Europejskiej, z całą pewnością wszystkie dziewczynki mają podobnie. Wszystkie po cichu tęsknimy za rządzeniem. Klubowa Piątka, która zawiązuje się po bystrej Zosinej refleksji, dochodzi nawet do wniosku, że i dzieciom nie daje się głosu, więc należałoby to zmienić i rozpocząć walkę o prawa wyborcze (!).

Trudno zaprzeczyć, że ruch feministyczny zrobił wiele dla kobiet. To wspaniałe, że możemy głosować, możemy wypowiadać się publicznie i jesteśmy doceniane. Podstawowe zagrożenie jednak, jakie niesie z sobą feminizm, to całkowita unifikacja płci. Trudno się zgodzić z cytowanym w książce twierdzeniem Simone de Beauvoir: „nikt się nie rodzi kobietą, lecz się nią staje”. Czy Simone de Beauvoir miała dzieci? I czy widziała, jaka radość zapala się w oczach małej dziewczynki na widok różu, a chłopca – na widok samochodu? Ja obserwuję to u moich maluchów. Prawie trzyletni, otoczony głównie kobietami i ich gadżetami, syn zdecydowanie woli swoje samochody, choć bywa, że i lalki wozi na spacery. Zastanawia mnie, czy Zosia, której od małego będą tłukli do głowy, że ma walczyć o swoje (swoją edukację, swoje ciało, swoją wizję życia), będzie potrafiła choć trochę zrezygnować z tego „moje”, by oddać coś dziecku, które urodzi, a które będzie chciało od niej wszystkiego (całodobowej uwagi przede wszystkim). Widzę, jak niejednokrotnie trudno mnie samej to przychodzi, mimo że wychowałam się w domu tradycyjnym. Różnice między płciami – te psychiczne, związane z charakterem i postrzeganiem świata – stanowią o naszym bogactwie i jednocześnie stają się podstawą pewnej tęsknoty mężczyzny za kobietą i odwrotnie. Czy naprawdę jest coś złego w tym, że się różnimy? Jak mówi Zosia: „jestem jaka jestem. I taka zostanę”. Czy oznacza to od razu, że muszę być feministką?

Zgwałceni przez uszy

O ile wiele fragmentów i tez postawionych w książce o feminizmie, można przełknąć i pokazać dziecku jako element naszej historii (ruch sufrażystek, walka o prawa wyborcze), o tyle Wielka księga siusiaków oraz Wielka księga cipek rodzą zdecydowany sprzeciw. Małgorzata Cackowska w artykule Polityczne konstruowanie dziecięcej wyobraźni („Ryms” nr 9/2010) zauważa, że w kwestii edukacji seksualnej dzieci i młodzieży dominuje dyskurs religijny – katolicki. Twierdzi: „cechą charakterystyczną tego dyskursu jest to, że wyraźnie tabuizuje treści związane ze sferą ludzkiej seksualności”. Żałuję ogromnie, że pani Cackowska nie rozwinęła tej myśli. Jakie treści podlegają tabuizacji? Tak Kościół, jak i środowiska katolickie o seksie mówią naprawdę sporo. Przede wszystkim podkreśla się, iż temat ten powinien być podejmowany z szacunkiem wobec młodych, z dostrzeżeniem ich jako osób, a nie masy, którą koniecznie i wręcz na siłę trzeba wyedukować, by dorównać europejskim standardom. Promowanie więc na siłę pewnych postaw to swoista próba gwałtu na niedojrzałym jeszcze przecież człowieku. Co ważne również, pierwszym przekazicielem treści dotyczących płciowości i seksualności powinni być rodzice! To na ich barkach spoczywa obowiązek wychowania dzieci, przygotowania do życia jako takiego (nie tylko w rodzinie), a nie na wydawcach, czarnych owcach, pontonach, szkołach… Dziwi zatem ta przeogromna chęć oddania tak istotnego zadania w cudze ręce.

Wielka księga siusiaków oraz Wielka księga cipek nastawione są na szokowanie odbiorcy. Słowo „siusiak” brzmi w języku polskim dość neutralnie, choć konotacje z tym określeniem związane raczej odsyłają nas do dziecięctwa. Żaden ze znanych mi mężczyzn, ba!, nawet nastolatków, nie użyłby określanie „siusiak” na swojego penisa. Sprawa komplikuje się przy słowie „cipka”, które – i nie udawajmy, że jest inaczej – zostało w naszym języku zwulgaryzowane. Użycie go w publicznym dyskursie jest albo wyrazem brutalizmu językowego, albo próbą zwrócenia na siebie uwagi odbiorcy. Nie inaczej jest w dalszej części Wielkich ksiąg…. Masturbację określa się mianem „brandzlowania”, na rozkładówkach wynotowano dość sporo określeń na penisa, waginę i onanizowanie się, które to słowa powszechnie uważamy za rynsztokowe. Udało się zaciekawić odbiorcę, skoro obie książki świetnie się sprzedają. W wielu księgarniach internetowych nakład się wyczerpał, bądź można kupić jedynie wersję „ocenzurowaną” (sic!).

A treść? Dan Höjer prezentuje wizję seksu dość wyzwolonego. Nie różnicuje się tu treści ze względu na wiek czy tym bardziej indywidualną wrażliwość. Młody odbiorca otrzymuje więc kompendium wiedzy o penisie, jądrach, łechtaczce czy w końcu waginie. Jego zainteresowania krążą wokół ciekawostek (!) historyczno-filozoficzno-religijnych. Dowiadujemy się na przykład, kto i gdzie czci poszczególne narządy płciowe, jak kiedyś radzono sobie z brakiem podpasek. Autor daje też wykład o fizjologii. Skupia się na tym, co jak sądzi, najbardziej niepokoi – jaka powinna być długość członka? ile wzwodów ma mężczyzna? jakie mogą być kolory włosów łonowych? czym jest kobiecy wzwód? Kilkakrotnie podkreśla się, że masturbacja nie jest niczym złym, a nawet przywołuje historię Onana i dodaje: „jest to więc opowieść o tym, że Onan był łasy na pieniądze. To się nie spodobało Panu i jego też pozbawił życia. Na tej podstawie, co idiotyczne, wiele osób z kręgów kościelnych doszło do wniosku , że onanizm jest czymś niebezpiecznym”. Kilka stron dalej autor zachęca: „Możesz się onanizować tak często, jak zechcesz. Dopóki ci to sprawia przyjemność, nie ma problemu”. Oburza w tym przypadku kolejne uproszczenie. Argumentacja Kościoła przeciw masturbacji jest zdecydowanie bardziej rozwinięta i gdyby Höjer zadał sobie trud jej poznania, nie wypisywałby takich farmazonów. Nie ma miejsca w tym tekście na rozwijanie wątku Onana, należy jedynie powiedzieć, iż Kościół podkreśla godność osoby, której nie można sprowadzić li tylko do odruchów ciała. W obu publikacjach pojawia się również zasadnicza sprzeczność – masturbacja najczęściej wiąże się nieodłącznie z pornografią. Zachęta do onanizmu jest pośrednią zachętą do oglądania pornografii. Jak więc do tego mają się hasła o szacunku wobec kobiet, nieuprzedmiotowiania ich, tak głośno podkreślane i w Małej książce o feminizmie, i w Wielkiej księdze cipek? Zastanawiające również pozostaje, czy instruktaże, jak się masturbować, jak założyć prezerwatywę, jak obejrzeć swoją cipkę w lusterku, różnią się czymkolwiek od „instruktaży”, które młodzież bez problemu może znaleźć w Internecie na pornograficznych stronach.

Publikacje Czarnej Owcy nie sprzedawałyby się pewnie tak dobrze, gdyby nie odniesiono się w nich do Biblii i Kościoła katolickiego. W Wielkiej księdze cipek pada absurdalnie głupie pytanie, „co by było, gdyby Jezusa przedstawiano z cipką” (a mam, niestety, wersję ocenzurowaną i odnoszę wrażenie, że coś tu wycięto). W Wielkiej księdze siusiaków natomiast czytamy: „W piętnastym i szesnastym wieku włoscy artyści przeważnie malowali Jezusa leżącego w ramionach matki i ciągnącego się za siusiaka. Na wielu płótnach Matka Boska dotyka krocza swojego syna”. Cóż, ja takich prac nie znam, ale to pewnie wina Watykanu, który w piwnicach pochował owe dzieła bądź zdążył je spalić!

Nietzsche w wersji dla dzieci?

Na internetowych łamach „Rymsa” znajduję taki oto komentarz „rosiomka”: „Proszę wybaczyć, jestem może prostaczkiem i wysublimowane trendy mnie się nie imają, lecz szczerze rozbawił mnie cykl wydawniczy, w którym obok tematyki siusiaków, cipek i kupy występuje ateizm... i demokracja :)” (http://ryms.pl/ksiazka_szczegoly/278/index.html). Rzeczywiście to zestawienie tematyczne zaskakuje, choć gdy zastanowić się dłużej, rozumiemy, że to swoista strategia walki o rząd dusz. Dlatego obok tematów związanych z seksualnością, kupą, miesiączką, feminizmem musiał się pojawić ateizm. Boga przecież nie ma to – jak czytamy w podtytule – „książka o niewierze w boga”. Patrik Lindenfors zajmuje się, bardzo pobieżnie, by nie rzec byle jak, trzema największymi religiami – chrześcijaństwem, islamem i hinduizmem. Na kolejnych stronach opowiada o motywacji, którą kierują się ludzie, by wierzyć. Twierdzi, że Boga (bogów) traktuje się jak „pierwszą przyczynę”, wybawcę, wymówkę czy niewidzialnego przyjaciela. Sporo miejsca poświęca analizie powodów, dla których nie warto wierzyć i dlaczego religia może być niebezpieczna.

Grzegorz Wysocki w artykule Niezbędnik ateisty (internetowy „Dwutygodnik” http://www.dwutygodnik.com/artykul/1347-niezbedniki-ateisty.html) przekonuje, że Lindenfors „woli snuć swoją nieskomplikowaną «alternatywną» opowieść, napisaną tak prosto i klarownie, że aż trudno po lekturze nie krzyknąć: «Przecież to oczywiste!»”. No właśnie, dla człowieka, który interesuje się religioznawstwem bądź jest wierzący, dywagacje Lindenforsa to stek bzdur. Autor pisze na wstępie: „Nie są to tylko moje przemyślenia, powstały na przestrzeni dziejów. Jako osoba, która jedynie wszystko streściła, jestem wdzięczny wielu pisarzom”. Kiedy czyta się jego książkę, trudno oprzeć się wrażeniu, że autor zadaje owszem słuszne i ważne pytania, ale zadowala się zgoła infantylnymi odpowiedziami bądź ich brakiem. Przykładem tego są choćby te niewiadome, na które człowiek autentycznie poszukujący znajdzie odpowiedź bez większego trudu:

„Ale jeśli to bóg był wybawcą, dlaczego pozwolił umrzeć innym? Jeśli jest bogiem, czy nie mógł uratować wszystkich?”

„W Biblii jest napisane, że trzeba stosować przemoc wobec nieposłusznych dzieci. (…) Czy powinno sie postępować według tych zasad? Są przecież złe i niesprawiedliwe”.

„Inną próba wyjaśnienia, dlaczego istnieje zło, jest stwierdzenie, że nie rozumiemy zamiarów boga. (…) A jeśli bóg nie może robić tego, co chce? Jeśli nie jest dobry? Te dwa pytania mają sens. Niezaprzeczalnie odbierają bogu część blasku”.

W zasadzie z każdej strony tej książki mogłabym zacytować zdanie lub kilka. Jeśli te rzekomo logiczne bzdury padną na tak podatny grunt, jak umysł nastolatka, niezdolny przecież do odpowiedzi na wiele filozoficznych pytań na tym etapie rozwoju, mają ogromną szansę przemówić. Bynajmniej nie dlatego że są prawdziwe, ale dlatego że uzasadnione. Nawet człowiek wierzący ma tego typu wątpliwości, co jednak istotne nie stają się one dla niego podstawą niewiary. Nie ma nic złego w zadawaniu pytań. Złe jest udawania, że nie mamy na nie żadnych odpowiedzi.

Równie infantylne jest skarykaturyzowanie religii bądź przedstawianie nieprawdziwych tez na jej temat. Kiedy mowa o chrześcijaństwie, słyszymy: „Ci zaś, którzy wierzyli, że Jezus był zwykłym człowiekiem albo w ogóle nie istniał, będą się smażyć w piekle przez całą wieczność. Nawet jeśli byli dobrymi ludźmi” oraz „etyka religijna nie walczy ze zmniejszeniem cierpienia na świecie. Wymaga ona jedynie postępowania zgodnie z jej zasadami. Czasami te zasady są dobre, ale przeważnie są złe”. Nawet hurraoptymistycznie nastawiony do książki cytowany już redaktor Grzegorz Wysocki dostrzega: „mogą razić niektóre zastosowane tutaj skróty myślowe i przedstawianie religii i bogów w krzywym zwierciadle”. Zastanawia mnie więc, po co taką książkę w ogóle stworzono.

Quo vadis, rodzicu?

Każdy człowiek ma obowiązek zadawać pytanie, czy coś jest dobre czy złe, jakie przyniesie owoce, i w imię czego jest forsowane – niezależnie od tego, czy jest chrześcijaninem czy nie. Ta próba odebrania rodzicom ich przywileju i obowiązku wychowywania własnych dzieci w zgodzie ze światopoglądem, a także naciskanie na społeczeństwo, by aprobowało nowe ideologie bez zadawania pytań – musi wywoływać bunt. Warto zastanowić się, co jest dobrem dla mojego dziecka i czy publikacje Czarnej Owcy naprawdę tego dobra dziecku przydadzą. Czy nie lepiej zamiast instruować dziewczynki, jak oglądnąć cipkę w lusterku, byłoby opowiedzieć im o wyjątkowości ich płci i pięknie kobiety? Czy nie lepiej, zamiast zachęcać do masturbacji, pokazać chłopakowi, że umiejętność panowania nad swoją seksualnością pozwoli mu żyć w wolności od zniewoleń? Czy nie lepiej, zamiast pokazywać dziecku wulgarne, wyzwolone ilustracje oraz czytać mu farmazony, zwyczajnie z nim porozmawiać? Czy rodzice, którzy uważają się za religijnych, nie powinni zastanowić się nad swoją wiarą i dlaczego ona nie stanowi przykładu dla ich dzieci?

Żeby nie było tak słodko… Chrześcijańskim autorom książek wypada uderzyć się w piersi. Bez dwóch zdań brakuje książek dla rodziców, które podpowiadałyby, jak z dziećmi rozmawiać o seksie, o Bogu i innych ważnych kwestiach. Jest paląca potrzeba wypowiadania się równie głośno i namiętnie, jak to czynią środowiska liberalne, w kontrowersyjnych, ważnych dla młodych ludzi tematach. Tych głosów nadal jest niewiele, a nazwiska autorów w zasadzie się powtarzają. Trzeba pamiętać, że to nasze – rodziców i autorów mieniących się chrześcijańskimi – milczenie, ta dziura zostanie zapełniona. Właśnie takimi książkami, jak te wymienione wyżej. Czy tego właśnie chcemy?

Monika Moryń

Autorka - z wykształcenia polonistka, z powołania - mama. Prowadzi bloga poświęconego literaturze dziecięcej: http://czytanki-przytulanki.blogspot.com.

/