Przyjmijmy, że jest już po wyborach parlamentarnych, w których PiS wygrywa, a Andrzej Duda jest prezydentem. Jak mógłby wyglądać w praktyce powrót do polityki Lecha Kaczyńskiego dotyczącej projektu Międzymorza? Czy utworzenie takiego sojuszu jest w ogóle realne?
Osobiście wolę poruszać się w obrębie tego, co jest, a nie tego co może być, ale skoro Pani pyta to kilka uwag. Po pierwsze nie da się wrócić do polityki Lecha Kaczyńskiego, bo żaden rząd czy to w Kijowie, czy to w Wilnie, Tbilisi czy Baku nie będzie się układał z krajem, który niby jest poważny, niby ma jakąś politykę, ale potem ją nagle zmienia, a potem znów do niej wraca, ale też nie wiadomo na jak długo. Pani pyta mnie o scenariusz, w którym całą władzę w Polsce ma PiS, ale w Kijowie będą się wówczas zastanawiali jak długo Polska będzie pod tymi rządami (ostatnim razem to były 2 lata) i czy jak te rządy się skończą to czy ów kraj znów zmieni politykę. „Międzymorze” to jest projekt, który byłby realny, gdyby Polska prowadziła konsekwentną w założeniach i profesjonalną w zakresie realizacji założeń politykę zagraniczną przez kilkanaście lat. Projekt „Międzymorza” jest nierealny głównie z tego powodu, że kraj tak skonfliktowany wewnętrznie nie jest i nie będzie wiarygodnym partnerem w budowie dużych projektów o geopolitycznym wymiarze. Nasza polsko – polska wojna nie tylko nas otóż ośmiesza. Ona nas osłabia, ona czyni wspomniany przez Panią projekt „Międzymorza” czystą fantazją, czymś z pogranicza political fiction.
Zacznijmy od odbudowy polityki regionalnej – trzeba mieć sojuszników albo chociażby życzliwe nam państwa w regionie. Teraz sytuacja jest taka, że mamy chyba najgorsze od ćwierćwiecza relacje z Litwą i chłód w relacjach z Białorusią. Z Ukrainą mamy relacje niby dobre, ale też mówienie o nas jako „adwokacie Kijowa” w sytuacji, gdy nie ma nas przy negocjacjach nt. Ukrainy pokazuje, że adwokatem jesteśmy chyba już tylko we własnym mniemaniu. Grupa Wyszehradzka też trzeszczy – nie tylko zresztą na tle sprawy wojny na Ukrainie.
Od czego należałoby zacząć?
Od dialogu w samej Polsce, bo wielkie projekty może podejmować Państwo, a nie ta czy inna partia.
Wracając jednak do spraw realnych, bo w dialog polsko – polski póki co niestety nie wierzę, to uważam, że należy zacząć od naprawy stosunków z Litwą. Relacje z Wilnem skądinąd pokazują wyraźnie, kiedy doszło do przerwania pewnej ciągłości polskiej polityki zagranicznej, zerwania z tym jej paradygmatem, który zdefiniował minister Krzysztof Skubiszewski. Twierdzę otóż, że o ile w okresie 2005 – 2007, tj. w okresie rządów PiS doszło do zerwania w pewną metodą czy też stylem uprawiania dyplomacji i w efekcie doszło wówczas do wielu niepotrzebnych sporów i nadmiernie ostrych – w formie – działań, to jednak nie zerwano wówczas z podstawowymi założeniami naszej polityki zagranicznej. To stało się później i widać to najlepiej na przykładzie relacji Warszawy z Wilnem. Stosunki z Litwą otóż swój „low point” osiągnęły w okresie, w którym ministrem spraw zagranicznych był Radosław Sikorski.
W odniesieniu do Ukrainy należałoby w mojej ocenie działać, o ile oczywiście nie jest już za późno, w sposób bardziej zdecydowany. Obawiam się jednak, że pewne ustalenia na Zachodzie już zapadły – dla naszych sojuszników na Zachodzie Rosja jest zbyt ważna geopolitycznie (bo nie o tylko o biznes tutaj chodzi), by „umierać za Donieck”. W wypadku Ukrainy skądinąd uderzająca jest ostrożność naszej polityki, podyktowana fałszywą w mojej ocenie obawą, iż każde bardziej zdecydowane działanie to tyle, co „wymachiwanie szabelką”. To jest skądinąd takie prymitywne hasełko, którego używa się zawsze, gdy w Warszawie powstaje pomysł, by prowadzić samodzielną politykę. Oczywiście nie twierdzę, że nie ma u nas fantastów, którzy gotowi byliby rzucić wyzwanie światu nie bacząc na koszty i rachunek sił, ale fantastą na pewno nie był i szabelką nie machał minister Skubiszewski, który nie bacząc na ostrożność Zachodu i wściekłość Moskwy wspólnie z premierem Bielieckim podjął decyzję o uznaniu 2 grudnia 1991 roku przez Polskę suwerenności i niepodległości Ukrainy. Byliśmy pierwszym krajem świata, który zdecydował się na taki krok i warto o tym pamiętać, dziś gdy ze strony naszych polskich „Russland-Versteher” padają słowa o tym, iż nie należy wychodzić przed szereg. Czasem trzeba, byleby robić to rozważnie, a najlepiej tak, aby wyglądało, że szereg jest wyrównany – byleby wyrównywanie nie oznaczało zawsze, że to my się cofamy do linii narysowanej w Brukseli przez panią Mogherini.
Trzeba również próbować porozumiewać się z Białorusią.
Czy polityka Polski względem Białorusi może ulec zmianie, jeśli wybory wygrałby Andrzej Duda?
Politykę zagraniczną głównie prowadzi rząd. Prawdę powiedziawszy podejrzewam, że przez pierwsze pół roku obie strony (zakładając, że Andrzej Duda zostanie prezydentem) będą myślały głównie o wyborach parlamentarnych i będą się szachować. Poprawa relacji z Mińskiem wymagałaby odwagi politycznej, a ta w okresie przedwyborczym jest zazwyczaj towarem deficytowym. To jest skądinąd chyba główny problem naszej polityki zagranicznej. To, że u nas zawsze jest okres przedwyborczy, że polskie piekiełko uniemożliwia kompromis nawet w zakresie tak podstawowych spraw jak polityka zagraniczna, jak bezpieczeństwo państwa.
Gdyby jednak do dialogu miało dojść to zważywszy na to, że na Białorusi mamy system prezydencki, to logicznym byłoby aby i z naszej strony partnerem był prezydent. Głównym ośrodkiem władzy na Białorusi jest administracja prezydenta, więc z kolei naturalnym partnerem u nas byłaby kancelaria prezydenta. Podejrzewam jednak, że szukanie dróg porozumienia nastąpi dopiero po wyborach parlamentarnych, no chyba, że ze strony Mińska nastąpiłyby jakieś poważniejsze gesty, np. w zakresie polityki historycznej.
Jakie istnieje ryzyko takich posunięć?
Po pierwsze z całą pewnością takie działania spotkają się z atakiem ze strony zwolenników resetu z Rosją. Jest taka dziwna rzecz, że osoby najbardziej skłonne do przyjmowania Rosji „taką jaka jest”, to są dokładnie te same osoby, które są przeciwne jakiemukolwiek zbliżeniu z Białorusią. Mam wrażenie, że zwolennicy „resetu” w relacjach z Rosją mają się paradoksalnie nadal dobrze. Inaczej bowiem nie umiem sobie wytłumaczyć tego, że na Ukrainie od ponad roku trwa wojna, a Polska w relacjach z Białorusią jest dokładnie w tym samym miejscu, gdzie była, gdy wojna się zaczynała.
W tym miejscu jednak uwaga – celowo mówię „reset w cudzysłowie”, bo prawdziwy reset w relacjach z Rosją jest potrzebny, ale warto zadbać, by choć trochę przypominał on reset amerykańsko –rosyjski tj. pociągał za sobą korzyści dla obydwu stron, a nie ustępstwa z naszej w zamian za „polepszenie atmosfery”. Atmosfera w polityce zagranicznej to ważna rzecz (o czym zapomina nasza prawica), ale atmosfera nie jest celem samym w sobie (co się z kolei często wydaje drugiej stronie naszego politycznego ringu).
Z całą pewnością działania takie jak próba porozumienia z Białorusią, zbliżanie się z Litwą, czyli takie, które w założeniu osłabiałyby Moskwę nie spodobałyby się w tych sojuszniczych stolicach, w których na Rosję patrzy się nieco inaczej niż patrzymy my w Polsce. Tyle, że zazwyczaj nasza polsko – polska wojna wystarczy, by de facto sparaliżować nas od wewnątrz. Istotą sprawy jest więc kompromis, umiejętność osiągnięcia którego odróżnia państwa wielkie od państw drugorzędnych. Jeśli w Polsce nie nauczymy się ze sobą rozmawiać staniemy się drugorzędnym graczem w Europie.
Bardzo ważne jest też pohamowanie nadmiernie ostrego języka w dyplomacji. Skądinąd zabawnym jest, że w bardzo ostrych sformułowaniach lubują się niedawni zwolennicy resetu z Rosją, w tym niestety niektórzy wysocy urzędnicy państwowi, którzy pozwalają sobie na sformułowania po prostu skandaliczne (uczestniczyłem niedawno w konferencji, podczas której pewien pełniący doradczą funkcję profesor publicznie porównywał Putina do Hitlera). Mam wrażenie, że my w retoryce przeszliśmy wszystkie granice. Problem polega na tym, że za tą retoryką nie idzie polityka. Wyobrażam sobie, że rozsądna polityka powinna tym różnić się od tego rodzaju wyskoków, że działania powinny wyprzedzać retorykę.
Na czym głównie politycy powinni się skupić w relacjach z naszymi wschodnimi sąsiadami?
Na realistycznym sformułowaniu celów, na pogodzeniu się z tym, że najprawdopodobniej w polityce wschodniej nie czekają nas wielkie sukcesy i że alternatywa, która jest na wschodzie to klęska, której kontury już możemy dostrzec, albo wyjście na zero, lub ewentualnie mały sukces.
Na odróżnianiu celu, jakim jest stworzenie wokół Polski strefy buforowej oddzielającej nas od Rosji od metody, którą miała być demokracja, która rzekomo miała być warunkiem niepodległości i suwerenności państw za wschodnią granicą, Efekt jest taki, że tak zażarcie walczymy o demokrację na Białorusi, że aż nie mamy kontaktów z jej władzami, co jest absurdalne.
Czas też na oddzielenie PR’u od polityki zagranicznej. Mam wrażenie, że czynnik PR, czyli granie na wielki historyczny sukces było dokładnie tym, co spowodowało, że w Warszawie uwierzono, że możemy nagle porozumieć się z Rosją. Na zdrowy rozum, to nigdy nie było możliwe. Można mieć trzy wytłumaczenia takiej sytuacji. Pierwsze idzie w kierunku spiskowej teorii dziejów, drugie sprowadza się do polityki wewnętrznej, a trzecie, że była to skrajna naiwność, świadcząca o niedojrzałości próba odniesienia historycznego sukcesu właśnie. Podejrzewam, że jest to drugi i trzeci element, mam nadzieję, że nie pierwszy.
Można mieć bardzo realistyczne założenia, jednak jeśli nie ma się aparatu wykonawczego, to nigdy nic nie wyjdzie. Nasza polityka zagraniczna jest tymczasem nieprofesjonalna. Na początku lat 90. podjęto decyzję, że najlepsi dyplomaci jadą na Zachód, a Wschód był traktowany „po macoszemu”. Czas być może na to, żeby dyplomaci do tej pory pracujący na kierunku zachodnim zostali skierowani na wschód. Czas też na to, by przeciw mającym po 60 lat i za sobą 3 placówki ambasadorskie tuzom rosyjskiej dyplomacji nie wystawiać ludzi bez doświadczenia. Jesteśmy jedynym chyba krajem w Europie, w którym 2 z 6 wiceministrów w ogóle nie było na placówce, 3 było niskich rangą dyplomatami, a jeden – najbardziej doświadczony - był attache obrony.
Wspominał Pan o „polityce regionalnej”, czym się ona różni od projektu Międzymorza?
Projekt Międzymorza jest dużo dalej idący. Zakłada pewną spójność spojrzenia pomiędzy państwami regionu. Myślę, że my po prostu musimy odbudowywać politykę regionalną. Nie jest możliwe przejście od sytuacji, w której w obliczu wojny na Ukrainie, Polska w ogóle nie prowadzi polityki regionalnej, do projektu Międzymorza. To jest po prostu nierealistyczne. Najpierw trzeba wykonać pierwsze kroki. Tworzenie koalicji państw zaniepokojonych działaniami Rosji z całą pewnością zwiększa siłę rażenia i wagę polskiego głosu w Brukseli. Inaczej słucha się jednego państwa, a inaczej większej ilości państw. Jednak najpierw potrzebna jest praca u podstaw.