Ewa Siedlecka rozprawia się w ten sposób z pomysłem Joanny Kluzi-Rostkowskiej, która postulowała, że rodzice powinni móc wybrać linię edukacyjną dla swojego dziecka, i by mogli wybrać, czy chcą by było ono w szkole deprawowane czy wychowywane do czystości. Na taki wybór nie może być zgody. Zdaniem Siedleckiej oznacza on bowiem „terror autonomii rodziny”.
„Ten pomysł świadczy o kulcie dogmatu, że rodzice mają prawny i moralny monopol na kształtowanie światopoglądu dziecka. Tak nie jest” - oznajmia Siedlecka, która prezentuje już zupełnie wprost bolszewickie przekonanie, że monopol taki ma państwo, a nie rodzice.
Co z takiej opinii wynika? Otóż ni mniej ni więcej, tylko tyle, że państwo może i powinno interweniować, gdy rodzice nie chcą posyłać na lekcje seks-deprawacji swoich dzieci, a one chcą na nie chodzić. Co w takiej sytuacji? „W razie, gdyby rodzice byli innego zdania, niż nastolatek – decyzję powinien podjąć sąd opiekuńczy” - oznajmia w duchu zupełnie bolszewickim publicystka.
To idźmy dalej i niech sąd opiekuńczy płaci także za niechciane ciąże nastolatek, niech sędziowie zajmują się później dziećmi poczętymi w efekcie działania seks-deprawatorów, i niech także utrzymują dzieci, które chcą odbierać rodzicom. Może się do tego dorzucić także Ewa Siedlecka.
TPT/Wyborcza.pl