Jednym z istotnych moralnych problemów związanych z heterogenicznym (to znaczy materiałem genetycznym, który nie pochodzi od rodziców społecznych) in vitro jest fakt, że w istocie rodzi on rodzicielstwo pozorne, nie związane z biologią, a jednocześnie udające biologiczne. Nie ma ono nic wspólnego z adopcją, która jest przyjęciem jako swoje, dziecka biologicznie innych rodziców, a które jest aktem otwartym. W tym przypadku mamy do czynienia z działaniem zupełnie innym, które pozorując rodzicielstwo biologiczne w istocie pozbawia dzieci i samych opiekunów prawdziwego rodzicielstwa, a także otwartości, szczerości i wielkoduszności jaką niesie ze sobą adopcja. A jakby tego było mało tego typu in vitro głęboko krzywdzi dzieci.

Nie chcę skazać na to przez co przeszłam

Mocnym tego dowodem jest historia Gracie, którą przytacza portal LifeNews.com jest jednym z pierwszych brytyjskich dzieci urodzonych z darowanego zarodka, i która nie ma najmniejszych biologicznych czy genetycznych relacji ze swoimi rodzicami. Jakby tego było mało jest ona innego pochodzenia etnicznego niż jej rodzice. Kiedy urodziła się w 1998 roku zapisy były jasne i odbierało jej (i tak jest do tej pory) prawo do wiedzy o własnym genetycznym pochodzeniu, i to nawet w przypadku, gdyby wiedza ta była istotna dla jej zdrowia. Brytyjskie władze umożliwiły wgląd w swoją przeszłość takim dzieciom dopiero siedem lat później, ale jej już te zapisy nie obowiązują, i ona nigdy nie dowie się, kim – w znaczeniu biologicznym – jest.

I właśnie dlatego Grace zdecydowała się, i to przy wsparciu swoich społecznych rodziców, zacząć mówić otwarcie o tym, na co narażają rodzice swoje dzieci poczęte z darowanych zarodków, spermy czy komórek jajowych. Takich dzieci jest rocznie, w samej tylko Wielkiej Brytanii dwa tysiące, a w ciągu ostatnich dwudziestu lat było ich ponad 44 tysiące. I wiele z nich odczuwa ból psychiczny i cierpi. O nich, i o ich uczuciach chce mówić Grace, która sama przyznaje, że jej życie jest trudne, i to mimo wielkiej miłości rodziców. - Chciałabym zostać kiedyś matką, więc może będę miała kogoś z kim będę genetycznie związana, ale jeśli nie będę mogła mieć dziecka w sposób naturalny, to nigdy nie skorzystam z poczęcia dzięki dawcom – tłumaczy Grace. - Nie chcę skazać nikogo na to przez co ja przeszłam – dodaje. I opowiada, że największym problemem jest świadomość, że dwoje ludzi, których kocha najbardziej na świecie nie jest z nią spokrewnionych, i nie jest do niej podobnych jest dla niej wielkim cierpieniem. - Są takie momenty, gdy pragnęłabym nigdy się nie narodzić, i choć bardzo kocham moich rodziców to jest bardzo trudne nie wiedzieć, kim się jest i skąd się pochodzi – podkreśla dziewczyna.

Syndrom ocaleńca

Warto mieć też świadomość, że dziewczyna została uratowana przez rodziców z wielkich beczek z ciekłym azotem, w których na nie-śmierć i nie-życie skazali ją jej genetyczni rodzice i lekarze. Oni zdecydowali się na ofiarowanie jej ratunku, obdarzyli ją miłością i przyjęli, a mimo to ona wciąż odczuwa odrzucenie. - Każdy kto rozważa przyjęcie życia, które zostało już przez kogoś innego rozpoczęte nie powinien wybierać tego bez namysłu. Trzeba pomyśleć nie tylko własnym pragnieniu posiadania dziecka, ale także o tym, co będzie odczuwać to dziecko, szczególnie w okresie dorastania. Trzeba wtedy rozmawiać z ludźmi takimi jak ja i moi rodzice – tłumaczy Grace. I dodaje, że w przypadku adopcji zarodków trzeba by wybierać zarodki zbliżone pochodzeniem do rodziców. - Ale to oznaczałoby odrzucenie innych, a to też nie jest w porządku – podkreśla.

Nie jestem psychologiem, ale trudno nie dostrzec w tych słowach Grace syndormu ocaleńca. Ona ma świadomość, że w odróżnieniu od tysięcy dzieci, które wciąż przebywają w beczkach otrzymała szansę przeżycia, ona ma świadomośc, że inaczej niż jej genetyczne rodzeństwo ma możliwość przeżycia swojego życia. A mimo to cierpi i odczuwa solidarność z tymi, którzy wciąż tkwią w wielkich beczkach z azotem. I nie jest w takich emocjach osamotniona. Podobną, tyle, że o wiele mocniejszym językiem historię opowiada Alana S. Newman założycielka AnonymousUs.org. Ona przekonuje, że zapłodnienie heterogeniczne czy urodzenia z darowanych zarodków narusza fundamentalne prawo dziecka do relacji biologicznej z rodzicamu. - Fakty o moim poczęciu są takie, że mojemu ojcu zapłacono za to, żeby mnie odrzucił. Nie ma w tym godności. A ja cierpię z powodu problemów z własną tożsamością, z powodu nieufności a nawet nienawiści do płci przeciwnej, czuję się uprzedmiotowiona – jakby istniała tylko dla zabawy – jako zabawka dla innych, jako eksperyment naukowy – wskazuje Newman. - Jeśli ludzie mogą ci odebrać coś tak ważnego jak ojca i matkę i jeszcze wymagać od Ciebie byś był za to wdzięczny, to co jeszcze mogą zrobić? Jak można oczekiwać od następnych pokoleń, że będą walczyć o wolność, demokrację, czyste powietrze czy wodę jeśli coś tak fundamentalnego jak ojciec i matka jest ci odebrane? Odebrane przez państwo i przez przemysł in vitro – dodaje.

Koszty przemysłu in vitro

I choć te słowa brzmią twardo, i choć można w nich usłyszeć bardzo mocne emocje, to jednocześnie trudno nie zadać pytania o to, czy rzeczywiście prawo do dziecka (inna sprawa, że nic takiego jako prawo do innego człowieka nie istnieje) może usprawiedliwiać cierpienie dzieci? Czy pragnienia rodziców mogą skazywać na tego typu cierpienia konkretne osoby? Grace i Alana pokazują bowiem odwrotną stronę przemysłu in vitro, stronę dzieci, które zostały poczęte w ten sposób, a teraz cierpią z powodu niewiedzy o swoim pochodzeniu, z powodu odrzucenia, a także ze świadomości, że ich właśni rodzice genetyczni zdecydowali się na umieszczenie ich w wielkich beczkach z ciekłym azotem. Tak jakby nie byli ludźmi, jakby nie byli ich dziećmi, a tylko produktem ubocznym posiadania dziecka, śmieciem, który można wyrzucić, gdy otrzyma się już to, czego się chciało. I nie ma znaczenia, co podkreśla Grace, że znaleźli się inni, którzy życie jej dali. Cierpienie, odrzucenia pozostają. A jeśli nie taka historia to co? To trwanie w butlach bez możliwości narodzin, ale też bez śmierci, aż do momentu, gdy ktoś zdecyduje się wylać ich zawartość do zlewu, albo przeznaczyć je na badania.

Tak wygląda przemysł in vitro. Takie są jego koszty. A liczby są zastraszające. Wielka Brytania, a jest to jedyny kraj, który udostępnia na ten temat dane, pokazała, że aby mogło narodzić się jedno dziecko z in vitro to trzeba stworzyć trzydzieści ludzkich zarodków (trzydzieści osób). I to jest skala tego procederu. Skala, o której nie wolno nam zapominać, także wówczas gdy bombardowani jesteśmy propagandą sukcesu tego gigantycznego przemysłu.

Zniszczenie fundamentów

Trudno nie dostrzec, że zgoda na heterogeniczne in vitro czy upowszechnienie adopcji prenatalnej oznacza także zniszczenie tradycyjnego rozumienia rodzicielstwa. Od zawsze jest ono związane z biologicznym i genetycznym pochodzeniem i na nim się opiera. Tak dzieci jak i rodzice odczuwają nie tylko potrzebę, ale też znaczenie tego powiązania. I nie mogą tego zmienić opowieści bioetyków, którzy nawołują do zastąpienia „przestarzałych”, „genetycznych” koncepcji jakimiś nowymi ujęciami. Anna Smajdor czy Daniele Cutas, choćby nie wiem, co zrobiły, nie są w stanie zniszczyć tego ścisłego powiązania.

Rozerwanie tej społeczno-biologicznej relacji byłoby zresztą bardzo niebezpieczne dla społeczeństwa, co pokazuje w klasycznym już tekście Leon R. Kass. „Właściwie pojmowane i szeroko rozpowszechnione tabu zakazujące kazirodztwa oraz zakaz cudzołóstwa sugerują, że jasne pojęcie tego, kim są właśnie rodzice, przejrzystość śladów pochodzenia oraz pewność «kto do kogo należy» stanowią nieodzowny fundament solidnego życia rodzinnego, będącego z kolei solidną podstawą cywilizowanego społeczeństwa. Pewna wiedza o swoim pochodzeniu jest niezbędnym budulcem poczucia tożsamości, a tym samym szacunku dla samego siebie” - wskazuje Kass i odrzuca w ten sposób, przynajmniej zjawisko adopcji prenatalnej. A jeśli wmyśleć się w jego myślenie to wymaga to także odrzucenia in vitro heterogenicznego. I to nie tylko z powodu cierpienia poczętych tymi sposobami dzieci, ale także z troski o fundamenty życia społecznego.

Tomasz P. Terlikowski