Atmosfera przed Marszem Niepodległości podgrzewana była medialnie od kilku dni. Policja też zbroiła się na tę manifestację, w której w większości biorą udział rodziny z dziećmi i zwyczajni Polacy, jak na wojnę. A wcześniej wzywała organizatorów (w tym zapraszających na marsz księży) na przesłuchania. Jak na wojnie, zachowywała się, gdy obok niej przechodzili manifestanci. Zatrzymanie zaś marszu tylko dlatego, że ktoś z boku (co przyznawała nawet TVN 24) rzucił petardy czy nie posłuchał się policji dopełnia obrazu prowokacji, która skwapliwie jest obecnie obrabiana w mainstreamowych mediach. Na szczęście uczestnicy nie dali się sprowokować, i policja wbrew buńczucznym zapowiedziom musiała ich puścić dalej...
Nie zmienia to jednak faktu, że cała ta sytuacja miała czemuś służyć, miała dać władzy asumpt do stawiania pewnych tez. Obserwując scenę polityczną, kolejne wypowiedzi „ekspertów”, fachowców, politologów można odnieść wrażenie, że ta prowokacja miała służyć jeszcze mocniejszemu rozhuśtaniu emocji społecznych, przekonaniu opinii publicznej, że z tymi „prawicowcami” (marsz był określany mianem „marszem prawicowców”) nie da się już funkcjonować w jednym państwie. I trzeba zacząć robić z nimi porządek, jak to sugerował już prof. Kik.
Wszystko wskazuje na to, że to się nie udało. Prowokacja się nie udała. A pozostało wrażenie, że na zaproszenie prezydenta w Polsce przychodzi kilka tysięcy ludzi, a na akcje „prawicowców” (i to nie z głównych partii) kilkadziesiąt tysięcy. Media będą to próbowały oczywiście przesłonić godzinami rozmawiając o chuliganach czy zadymie (część obserwatorów sugeruje, że wywołanej przez lewakich prowokatorów), eksperci będą mówili o tym, że „prawica” ostatecznie się skompromitowała. Ale fakty pozostaną nieubłagane. I nie ma wątpliwości, że to jeszcze bardziej rozwścieczy władze. Idą ciekawe czasy. Nie ma co udawać, że jest inaczej.
Tomasz P. Terlikowski