Prof. Witold Kieżun w jednej ze swych książek pisał, że gdy po wieloletniej pracy w programie pomocowym ONZ dla państw afrykańskich wrócił do wolnej już Polski, uderzyło go podobieństwo III RP do postkolonialnych państw, w których spędził ostatnie lata. To nie jedyny, ale z uwagi na osobę wybitnego fachowca szczególnie cenny głos, wskazujący, że wyjaśnienia polskich problemów szukać trzeba w − dość już rozbudowanej − teorii państwa postkolonialnego. Kolekcjonuję takie głosy, ponieważ od kilkunastu już lat głoszę tę tezę w swojej publicystyce i jestem coraz bardziej pewien trafności postkolonialnej interpretacji III RP. Oczywiście, mam tu na myśli tropienie ogólnych prawidłowości, mechanizmów społecznych, politycznych i gospodarczych wytworzonych w państwie postkolonialnym − a nie dokładne przenoszenie na Polskę klisz powstałych wskutek badań nad państwami o różnej historii i kulturze. W naszym państwie spełniają się ogólne prawidłowości rządzące państwami (i społecznościami) postkolonialnymi, ale mamy też niepowtarzalną, miejscową specyfikę.
Populacja zdeformowana
Opis takiego państwa siłą rzeczy rozpada się na dwa zasadnicze pola. Jednym jest deformacja elit, drugim deformacja mas. Wspólną przyczyną obydwu jest fakt, iż państwo budowane przez siłę obcą dla utrzymania panowania nad podbitym krajem, eksploatacji jego zasobów i narzucania swojej cywilizacji jest czymś zasadniczo odmiennym od państwa stworzonego przez mieszkańców danego kraju dla siebie samych. Elita nie wyrasta tu w naturalny sposób ze społeczeństwa, nie formuje się z najlepszych, ale wyznaczona jest przez kolonizatora − okupanta, zaborcę etc. − z miejscowych kolaborantów. Zamiast „elitą narodu” jest „elitą przeciwko narodowi”, oddzieloną od niego kompleksem wyższości, podszytej lękiem, z natury przyjmującą postawę oikofobiczną. Służy za pas transmisyjny pomiędzy metropolią a krajowcami, w jedną stronę pomagając w eksploatacji zasobów na rzecz kolonizatora, w drugą narzucając krajowcom wyższą cywilizację metropolii. Struktura współtworzonego i współzarządzanego przez takie elity państwa także tym funkcjom odpowiada. Jest to państwo-kaganiec, podporządkowane całkowicie interesom biurokratycznych elit, zwrócone przeciwko swym obywatelom i względem nich opresyjne.
Z kolei masa, poddana w mniejszym lub większym stopniu kolonialnemu terrorowi i przemocy, zatraca instynkty wspólnotowe. Jest to wręcz warunkiem skutecznego zarządzania nią − aby był posłuch, każdy z poddanych musi być wycofany w prywatność, unikać udziału w jakichkolwiek działaniach, które władza uznać może za spisek przeciwko niej. Ponieważ socjotechnika utrzymywania niewolników w posłuchu wymaga stosowania zarówno kija, jak i marchewki, pokolenia wychowywane w warunkach braku suwerenności uczą się swoistej gry − jak maksymalnie uniknąć kija, i jak dostać jak najwięcej marchewki. Gra taka, prowadzona z władzą przez każdego poddanego z osobna, kształtuje postawę cwaniacką. Tak właśnie, jako „cwanego niewolnika”, opisuje człowieka posowieckiego Tatiana Zasławska.
Jak fornal z dziedzicem
Polską odmianę mentalności niewolniczej opisywałem w „Polactwie” na przykładzie pańszczyźnianego folwarku, którego obraz zaczerpnąłem ze wspomnień byłych fornali Gombrowiczów, zawartych w literackim reportażu Joanny Siedleckiej „Jaśnie Panicz”. Zarzucono mi potem, że w okresie międzywojennym fornale stanowili już drobny odsetek ludności wiejskiej, i twierdzenie, iż ta wąska i niedarzona szacunkiem grupa mogła narzucić swe wzorce postępowania masom PRL-owskiego awansu społecznego urąga logice. Tymczasem rzecz nie w przeniesieniu wzorców jednej grupy społecznej na inne, lecz raczej w odświeżeniu przez rzeczywistość państwa kolonialnego, jakim był PRL, wzorców tkwiących głęboko w pamięci migrujących ze wsi do miast PRL-owskich mas. Było to bowiem państwo nieodparcie kojarzące się z pańszczyźnianym folwarkiem, na każdym szczeblu odtwarzało jego sposób funkcjonowania. Nieodparcie np. kojarzył się z tym wzorcem „socjalistyczny zakład pracy”, najchętniej wielki kombinat, z jednej strony wykorzystujący pod kierunkiem warstwy socjalistycznych „ekonomów” marnie opłacaną pracę pańszczyźnianych, z drugiej, podobnie jak przedwojenny dziedzic, organizujący ich codzienną aktywność i zaspakajający potrzeby socjalne − budujący im „czworaki” (osiedla zakładowe), „ochronkę dla dzieci i bandosiarnię dla dziadów”, zapewniający „działalność kulturalno-oświatową” i „wczasy pracownicze”.
W cwaniackiej grze prowadzonej przez pańszczyźnianego z dziedzicem idzie o to, by z jednej strony jak najskuteczniej wykręcić się od swoich powinności (pracować leniwie, oszczędzając się, kiedy tylko to możliwe, ukryć się przed „ekonomem” i przespać), a z drugiej, jak najwięcej dla siebie z dziedzica i folwarku wyciągnąć, przy czym poza egzekwowaniem należnych świadczeń (w języku dawnego folwarku „serwitutów”) charakterystyczne zarówno dla folwarku, jak i dla „realnego socjalizmu” było całkowite przyzwolenie na kradzież dobra folwarcznego, czyli państwowego, jako godziwej formy zaprowadzania na swój prywatny użytek „sprawiedliwości społecznej”. W grze tej nie ma natomiast miejsca na jakąkolwiek troskę o dobro wspólne czy nawet na samo pojęcie wspólnego dobra. Choć cały los fornala zależy od pomyślności dziedzica, on sam nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, czy folwark będzie prosperował, czy zbankrutuje.
Tu tkwią korzenie charakterystycznego dla III RP − ale także innych krajów postkolonialnych – zjawiska, które prof. Jan Wilczyński nazwał „wrogim państwem opiekuńczym”. Fatalność postkolonializmu polega na tym, że również po drugiej stronie postkolonialnego podziału − owych „ekonomów”, czyli postkolonialnych elit − nie ma wrażliwości na wspólne dobro, na los folwarku. Choć dla tej warstwy państwo jest narzędziem do mnożenia własnego bogactwa, odbywa się to poprzez skupienie na interesie samych szabrowników i mniej lub bardziej doraźnie tworzonych przez nich „układów”, których lojalność wynika z oddawanych sobie wzajemnych przysług; również i tu pokolenia funkcjonowania jedynie w roli najemników, pomagierów kolonizatora-dziedzica, zabiły odpowiedzialność właściwą elitom krajów suwerennych. Z pańszczyźnianą mentalnością fornali zderza się więc w państwie postkolonialnym mentalność elit, oddana starą żydowską anegdotą: „Co ty byś zrobił, gdybyś nagle został królem? Kazałbym ministrowi skarbu, żeby mi wypłacił sto tysięcy, i szybko bym uciekł do Ameryki”.
Granice postkolonialnego rozwoju
Wprowadzenie na takim folwarku mechanizmów wyborczych przeniesionych z państwa demokratycznego daje więc zupełnie odmienne skutki niż w państwach, z jakich wzorce te pochodzą. Fornale, którym dano możliwość wyboru Dziedzica, wybierają takiego, który odpowiada im potrzebom − z jednej strony zwiększa „serwituty”, z drugiej mało goni do roboty i nie pilnuje zbyt starannie folwarcznego dobytku. Podobnie podchodzą do problemu włazy „ekonomowie” − im również jest na rękę Dziedzic możliwie słaby, nieudolny, nieprzeszkadzający w wyciskaniu pieniędzy dla siebie i swojego Układu ze wszystkiego, z czego się da − żelazne prawidła ekonomii sprawiają zresztą, że taką czy inną drogą na pokrycie profitów, uzyskiwanych przez elity, złożyć się muszą masy. To skłania je do tym bardziej usilnego rabowania folwarku, aby „wyjść na swoje”. Powstaje szczególne sprzężenie w rozszabrowywaniu państwa − masy zamiast wymagać od elit, by przestały kraść, wymagają raczej, by nie przeszkadzały kraść „ludziom”.
Popularność hasła walki z korupcją kończy się tam, gdzie walka ta odebrana jest jako zagrożenie nie dla oligarchów, ale dla codziennego wyłudzania świadczeń czy osiągania nielegalnych dochodów przez szarych obywateli, czego w Polsce boleśnie doświadczyło nierozumiejące powyższych uwarunkowań PiS. W efekcie stan państwa odziedziczonego po kolonizatorach ulega zamiast poprawie pogorszeniu. Szczególnie w tych dziedzinach, które wymagają strategicznego, długofalowego planowania. Rozpada się infrastruktura, wartościowe części majątku narodowego wyprzedawane są obcym koncernom, nieodpowiedzialnie powiększane jest zadłużenie i trwonione są szanse przyszłego rozwoju. Kapitały lokowane są w inwestycjach często bezsensownych, ale takich, na których łatwiej je „przekręcić”.
Fantastycznie rośnie natomiast konsumpcja, przynajmniej do momentu wyczerpania rezerw i możliwości zadłużenia, bo warunkiem utrzymania się u władzy i czerpania z niej profitów jest stałe przekupywanie wyborców. Co stanie się, gdy na polskim folwarku możliwości finansowania konsumpcji się skurczą, a potem skończą? To samo, co w innych państwach postkolonialnych po natrafieniu na tę barierę i po gwałtownym spadku poziomu życia. Wojna plemienna. Na opisane wyżej prawidłowości nakłada się przecież silne napięcie kulturowe, tożsamościowe, bo kolonizator wyhodował przecież nie tylko „swoje” elity, ale i „swoją” ludność, którą skłonił do odrzucenia własnej tradycji i przyjęcia obcej. Nie jest ona w stanie porozumieć się z tą częścią, która przy tradycji i własnej tożsamości obstaje. Przykładem dramatycznym jest tu wojna na Bałkanach, toczona wszak pomiędzy Serbami prawosławnymi a tymi, którzy ulegli „poturczeniu”. Oczywiście, wojna polsko-polska, między PRL-owskimi „kreolami” a narodowo- katolickimi „tubylcami”, toczona jest przy użyciu środków przemocy symbolicznej, ale jej mechanizm jest identyczny.
Radykalna przebudowa czy rekolonizacja?
Tyle o ogólnych prawidłowościach. A polska specyfika? Otóż jesteśmy krajem postkolonialnym, w którym zmiana metropolii dokonała się w sposób osobliwy. Elity PRL zbudowanego przez górujących nad Polakami siłą, ale nieimponujących im Rosjan, entuzjastycznie przyjęły ofertę złożoną im przez „magdalenkową” część „Solidarności” − pozostawiamy stary układ i stare hierarchie, ale zamiast ZSRS będzie teraz Europa, zamiast idei Marksa i Lenina − ogólnie rozumiany europejski liberalny humanizm. Zamiast lektorów partyjnych − „autorytety” namaszczone przez „mesjaszy wolności”, z redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej” na czele. Poza tym elity pozostają te same i takie same, a więc i będą funkcjonować tak samo, jako pas transmisyjny między metropolią − nową, lepszą, bo i imponującą krajowcom, i sypiącą pieniędzmi na wsparcie dla nich − a wymagającym ucywilizowania ludem. W ten sposób wielki ruch „Solidarności” zamiast Polskę odzyskać, uszminkował tylko i uwiarygodnił PRL, dokładnie tak, jak tego chcieli ustawiający Okrągły Stół sowieccy generałowie w polskich mundurach. Pozostając PRL, III RP odziedziczyła również te jego cechy, które tę ułomną formę państwowości przywiodły do upadku: niezdolność do poradzenia sobie z wyzwaniem modernizacji, symbolizowaną przysłowiową niemożnością rozwiązania problemu zaopatrzenia w sznurek do snopowiązałek i papier toaletowy. To, w połączeniu z ciśnieniem geopolitycznym, sprawia, że długofalowo III RP ma przed sobą tylko dwie możliwości: gruntowną przebudowę albo rekolonizację.
Rafał A. Ziemkiewicz
Tekst ukazał się w najwnowszym numerze "Rzeczy Wspólnych"
oprac. eMBe