Sto dni rządu Donalda Tuska? Totalna katastrofa. I właściwie, można by już nic więcej dodawać (śmiech). Zacznę jednak od tego, że pojawiły się już dwie linie tłumaczenia Platformy, dlaczego ten rząd mało kto ocenia jako sukces (nawet wśród jego największych zwolenników). Pierwszą linię zaprezentowała była minister, pani Julia Pitera w jednym z programów TVN24. Mówiła, że rząd Tuska jest taki sam, jak w poprzedniej kadencji, ale potrzebował czterech lat, żeby ogarnąć materię państwa, zorientować się, co trzeba zrobić i dopiero teraz może zacząć reformy. A dlatego, że zaczął głębokie reformy, to spadła mu popularność. Drugą tezę zaprezentował Grzegorz Schetyna, który tego samego dnia w radiu RMF FM przekonywał, że ten rząd jest zupełnie nowym rządem, w związku z tym nie mógł przez ostatnie sto dni wdrożyć się w obowiązki i dobrze rozeznać, stąd pewne wpadki, które zaowocowały spadkiem popularności.

 

Jak widać mamy dwie dramatycznie odmienne koncepcje, które łączy tylko jedno – świadomość, że te sto dni jest totalną porażką. Co do tego chyba nie ma dyskusji. Nie można wskazać choćby jednej rzeczy, której ten rząd by nie spieprzył. W żadnym resorcie niczego nie dokonano. Nawet powszechnie chwalona pani Elżbieta Bieńkowska zaliczyła wtopę nazbyt nachalnie wymuszając na skądinąd zaprzyjaźnionych mediach kryptoreklamę funduszy unijnych. Nie ma takiego miejsca, gdzie nie byłoby porażki.

 

Dlaczego moim zdaniem oba te wyjaśnienia, zarówno Julii Pitery, jak i Grzegorza Schetyny, są nietrafione (choć Schetyna jest nieco bliższy prawdy)? Po prostu ten rząd został skonstruowany przez Donalda Tuska w totalnej pogardzie dla kompetencji i kwestii merytorycznych. Kierując się wyłącznie kryterium frakcyjnym wewnątrz partii i kryterium medialnym, Donald Tusk poobsadzał na stanowiskach ministerialnych ludzi, którzy albo na niczym się nie znają, albo ludzi, którzy na czymś się znają (jak na przykład Jarosław Gowin czy Michał Boni), ale w resortach, które akurat są im głęboko obce, więc zajmują się sprawami, którymi nigdy się nie zajmowali. Donald Tusk postąpił tak chyba będąc głęboko przekonanym, że ten kraj wszystko wytrzyma, można więc nie ma co oglądać się na „duperele”.

 

Okazało się jednak, że po poprzednim rządzie, który też był niekompetentny, a ministerstwa też były obsadzane falą ludzi, którzy byli kumplami ministrów, została przekroczona pewna masa krytyczna. W tej chwili aparat państwowy został przez Platformę kompletnie obezwładniony. Składa się z ludzi całkowicie niezdolnych do rządzenia i żaden przegląd (ani nawet wymiana) ministrów, nie jest w stanie naprawić tego w krótkim czasie.

 

Problem nie polega na tym, że minister jest – posługując się określeniem dostojnego jubilata - „matołkiem”, tylko, że ów minister (a poprzedni także) ściągnął mnóstwo swoich znajomych do resortu, ci z kolei ściągnęli swoich znajomków. W związku z tym, znalezienie w aparacie rządowym po pięciu latach panowania Platformy kogoś, kto ma zielone pojęcie o tym, co robi, jest niemożliwością. To zjawisko, o którym wiele razy pisałem – niekompetencja Donalda Tuska, który chce rządzić ręcznie, który nie rozumie tych mechanizmów administracyjnych. Premier uważał, że wszystko można załatwić jakimiś obejściami, zmianą kompetencji, powoływaniem nadzwyczajnych pełnomocników i przegłosowywaniem ad hoc rozmaitych specustaw, ale to wszystko to są takie bypassy, które doprowadziły do strasznego chaosu kompetencyjnego – nie wiadomo, kto za co odpowiada, kwitnie spycho-technika.

 

Krótko mówiąc, te sto dni pokazało, że Donald Tusk do reszty rozpieprzył państwo, które i tak już było w bardzo nędznym stanie. To, co się tu dzisiaj dzieje przypomina książkę Wojciecha Wiśniewskiego „Dlaczego upadł socjalizm?”. Bardzo polecam tę publikację. To wspomnienia pracownika aparatu PZPR w latach '80, który zresztą był przewodniczącym śmiesznego tworu, który skądinąd nazywał się Związkiem Zawodowym Pracowników PZPR. Wiśniewski pięknie opisuje wizję struktur późnego PRL za czasów Jaruzelskiego, który to próbował rządzić ręcznie. Nikt nie wiedział, co się działo, a cały rozrośnięty aparat biurokracji partyjno-rządowej wisiał na telefonach i bez przerwy zajmował się załatwianiem czegoś dla znajomych, a to garnituru, papy na dach czy lepszej kiełbasy. Poza tym, nie był w stanie zajmować się niczym. To mniej więcej opisuje stan, do jakiego doprowadził aparat rządowy Tuska.

 

Czy rząd nadal może liczyć na parasol ochronny mediów? Myślę, że Donald Tusk już dawno zauważył, że istnieje – jak sam to nazwał – wajcha i ktoś może przestawić. Dopóki przestawienie wajchy oznaczałoby teoretycznie przestawienie jej na poparcie opozycji, to taki wariant mu nie groził. Jednak fatalna konstrukcja rządu, polegająca na dobraniu beznadziejnej merytorycznie ekipy tylko i wyłącznie ze względu na kryterium frakcyjne, wynika z tego, że Donald Tusk już przed wyborami zorientował się, że grozi mu inny wariant. Mianowicie – wariant socjalistycznej odnowy, z tym, że zamiast słowa „socjalistyczna” dajmy „europejska”, ale to dokładnie to, o co chodziło w PRL. Część aparatu Platformy może zrobić przewrót pałacowy, a ten przewrót zostanie poparty przez media. Jeśli Komorowski porozumie się ze Schetyną, a jeszcze dobiorą sobie Palikota, to taka ekipa z dnia na dzień będzie miała pełne poparcie wszystkich mediów. TVN-y i „Gazety Wyborcze” zaczną pokazywać Tuska wściekającego się, rzucającego się, wszystkie Wołki i Kuczyńskie będą deliberować, jaki to premier wypalony i, że musi odejść, bo dopuścił do zbyt wielu błędów i wypaczeń, zaś nowa ekipa Platformy poprowadzi wszystko dobrze.

 

To jest rzecz, której Tusk się boi, stąd zajęty jest głównie rozwijaniem swojego zaplecza, żeby nikt nie był w stanie takiej siurpryzy mu zgotować. Dlatego otacza się ignorantami, czego kosztem ubocznym jest beznadziejny stan państwa i aparatu rządowego. Tusk doskonale wie, że mainstremowe media są w każdej chwili gotowe do zwrotu przeciw niemu. Jeżeli uznają, że Palikot jest wystarczająco silny, lub wewnętrzna opozycja w Platformie jest wystarczająco silna, albo Komorowski jest wystarczająco zdecydowany, by wystąpić przeciwko Tuskowi, to z dnia na dzień zdradzą premiera. To jest bardzo możliwe, a moim zdaniem media już się do tego dobierają. Mają też sygnał ostrzegawczy, bo ci, którzy bardzo wyraźnie rząd chwalili, mocno dostali po łapach, zmalała im popularność. Wystarczy spojrzeć na powoli zachodzące zmiany w mediach elektronicznych czy wyniki gazetowe. Media też chcą odzyskać nieco wiarygodności, a robią to w taki sposób, że uderzają w ekipę premiera – Tuska krytykować nie wypada, ale już Muchę można wkręcać. To jest wyraźnym znakiem, że szykują się do – jak to ujął pan premier – przestawienia wajchy.

 

Rozmawiała Marta Brzezińska