Z s. Agnieszką rozmawia natalia Podosek o tym, czy da się odczuć powołanie, czy czemuś służy życie konsekrowane i że dopiero jak wszystko wokół ucichnie można zakosztować dźwięku…
Wiele młodych osób pyta się, skąd wiadomo, czy akurat jestem powołany/a do zakonu, czy nie? Czy to się wie, czy po prostu czuje? Czy u Siostry to była pewność, taki błysk światła, moment rozeznania, czy raczej to był proces, dorastanie do takiego wyboru drogi życia?
s.Agnieszka Kot: Historia powołania się „zmienia”, bo to jak Bóg prowadził nas przez życie zaczynamy powoli odkrywać w miarę, jak duchowo dojrzewamy. Kiedyś, mówiąc o moim powołaniu, opowiadałam o okolicznościach ostatniego roku poprzedzającego wstąpienie do klasztoru, natomiast teraz po wielu latach, jak jasna gwiazda, lśni jeden moment z mojego dzieciństwa. Spotkałam się wtedy z Bogiem w sposób, który po ludzku jest nieuchwytny. Stało się to w moim sercu. Miałam 12 lat i dla mnie to wydarzenie jest moim osobistym Zwiastowaniem.
Była sobota, sprzątałam dom i podczas tej pracy rozmyślałam o tym, kim będę w życiu, co będę robić, jakie szkoły skończę, jaki zawód będę wykonywać. To były fantastyczne perspektywy… I jak już skończyłam sprzątanie, przyniosłam wytrzepany dywan, aby go położyć na środku pokoju, pojawił się taki błysk: „A co ze Mną w twoim życiu?” Ze szczerością dziecka odpowiedziałam: „Zawsze będziesz miał swoje miejsce…. - Ja nie pytam o jakieś miejsce…”. Wiedziałam, że to Bóg pyta, że Jemu nie chodzi o jakieś miejsce, ale o jedyne. I życie popłynęło dalej. Do tego wewnętrznego dialogu z Bogiem długo później nie wracałam, bo był on dla mnie bardzo prosty i oczywisty. Wiedziałam, że Bogu się nie odmawia. Jemu mówi się „tak”. Dlatego ten moment zmienił całe moje życie.
Czy jednak „to pierwsze miejsce” od razu znaczyło dla Siostry „klauzura”?
Dla mnie dać Bogu pierwsze miejsce było jednoznaczne z życiem zakonnym. Potem rosłam z poczuciem tego właśnie powołania.
Jednak przecież tak młodej osobie, praktycznie nastolatce, wszystko bardzo szybko się zmienia. Raz uważa tak, innym razem ma znowu inny pomysł na życie… i do tego dochodzą wszystkie młodzieńcze zakochania. Wiele przecież dziewcząt w młodości, w przypływie euforii, chciało zostać zakonnicami, a teraz są już szczęśliwymi żonami i matkami.
Także przeżywałam momenty młodzieńczego zakochania, ale jednocześnie cały czas miałam świadomość, że nie mogę się angażować, ani bawić się uczuciami tej drugiej osoby. Po co kogoś rozkochiwać, skoro wiem, że moje powołanie jest inne? Miałam kolegę, z którym się przyjaźniliśmy i który pewnego razu zaprosił mnie do kina. Przystałam… jednak po pewnym czasie stwierdziłam, że nie mogę, bo przecież ja już należę tylko do Boga i nie mogę tego rozwijać!
Skąd taka pewność? Nie chciała Siostra po prostu spróbować, zobaczyć, czy jednak to nie jest to…
Skąd pewność? To nie było coś, co po prostu się wydarzyło, ale to była interwencja Boga, która niesie łaskę. Potem pojechałam na pierwsze rekolekcje oazy i na nich wydarzyło się coś bardzo ważnego. Prowadził je ksiądz, który był chodzącą dobrocią i patrząc na niego zrozumiałam, że jeżeli Bóg jest dobrym Ojcem, to On właśnie jest taki jak ten kapłan. I potem siedziałam przed tabernakulum i cieszyłam się, że już wiem jak dobry jest Bóg!
Następny wielki przełom nastąpił podczas rekolekcji oazowych pierwszego stopnia, gdy wybrałam Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Pamiętam jak ksiądz nam tłumaczył, abyśmy nie myśleli, że teraz to wszyscy musimy iść do klasztoru. Wiele razy to powtarzał, a ja w środku miałam takie przekonanie, że dla mnie właśnie to znaczy ten gest. Kolejny kluczowy moment nastąpił wtedy, gdy zrozumiałam, czym jest Eucharystia, że nie jest to jakieś „chodzenie” do kościoła, ale tam się coś wydarza. Przez codzienna Eucharystię On kształtował moje serce. Kościół stał się moim domem. To było doświadczenie niesamowitej mocy Bożej. Był taki moment, że było strasznie ciężko – mój tata był alkoholikiem i czas liceum to był wielki dramat – był taki czas, że potrafił pić dwie doby i tak hałasował, że w ogóle nie mogłam skupić się na nauce. Po jednej takiej rozrubie, rano, kiedy wstałam, byłam zdruzgotana i pomyślałam: „A co mi to da, że pójdę na ta mszę św.? Przecież i tak nic się nie zmieni…” I wtedy pojawił się w mojej głowie taki błysk, że jak to stracę, to już wszystko stracę i nie będę miała żadnego oparcia. Więc jednak poszłam. Kiedy wyszłam z kościoła nie potrafiłam się nie uśmiechać! Wtedy zrozumiałam, że w Eucharystii ja się zmieniam. Podczas każdej Mszy słyszałam zawsze jedno zdanie: „Uczyń nas Panie wieczystym darem dla siebie”. I pewnego razu poczułam, że ja wszystko otrzymałam od Niego dzięki Eucharystii i teraz przyszedł już czas, aby Mu się odwdzięczyć, jednak nie wprost, ale w braciach. Wtedy zrodziło się moje pragnienie, aby stać się Żywą Eucharystią. Nie wiedziałam, że istnieje taki termin teologiczny – to po prostu zrodziło się w moim sercu. Po tym doświadczeniu zaczęłam szukać zakonu, w którym Eucharystia jest szczególnie ważna. I pewnego razu, gdy przyjechałam do redemptorystek na dzień skupienia, dostałam do rąk Konstytucje, a w nich znalazłam zdanie: „Będziemy pamiętać, że Eucharystia jest w najwyższym stopniu ofiarą miłości i uwielbienia. W niej i przez nią zjednoczymy się bardziej z Panem i nauczymy się być dla Kościoła i dla świata, tak jak On, Żywą Eucharystią”. Wtedy już wiedziałam, gdzie mam pójść…
Często pojawia się stwierdzenie, że jeżeli już ktoś ma iść do klasztoru to przynajmniej do jakiegoś czynnego, bo można w nim zrobić jakieś pożyteczne rzeczy… pomaga się chorym, pielęgnuje osoby starsze, zajmuje sierotami, głosi Ewangelię na misjach. Ale klauzura? „To strata życia i absurd, który nie wiadomo czemu służy”. No właśnie, jaki jest sens życia klauzurowego? Wielu uważa, że to tylko ucieczka przed życiem i światem…
s.Agnieszka: Czasami się ludzie śmieją, że „Jeżeli czegoś nie wiesz, idź do klauzury, to się dowiesz!” (śmiech). Ja się często czuję jak na skrzyżowaniu wszystkich ulic świata. Trudno to nazwać ucieczką. Dlatego, że właściwie ludzie przychodzą do nas z tym wszystkim, co przeżywają, ze wszystkimi problemami. Misjonarze, którzy wyjeżdżają na misje zagraniczne również przychodzą tutaj!
Przyjechał kiedyś pewien ojciec z Argentyny, otwieramy mu furtę, a on nas powitał: „Witam te, które rządzą światem”! Misjonarz… I taką ma świadomość, że dzięki modlitwie żyje Kościół, jak to określiła św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Dzięki temu, że są ludzie, którzy oddali wszystko Panu Bogu, żyje Kościół. Oni są w Jego sercu. Jezus chce żyć we wzajemności i wybiera ludzi, którzy odwzajemnią tę Jego miłość. Bo Bóg nie jest tylko po to, aby Go słuchać, On chce być kochany, bo wie, że miłość Boga jest naszym szczęściem. Dla osób, które żyją w klauzurze Bóg stał się wyłączną miłością! Dla mnie Bóg stał się wyłączną miłością, a teraz po dwudziestu latach życiach w klasztorze narasta we mnie radość, że to życie ofiarowałam za innych. Że z owoców tego życia czerpią bracia. Tego się nie da zmierzyć. Świat dzisiaj tak mało wierzy w rzeczy niewidzialne, a to czego nie widać jest bardziej rzeczywiste niż to, co można dotknąć. I wydaje im się, że jeżeli coś jest niewymierne to nie ma wartości.
To tak jak stwierdził Pascal, gdy doświadczył Boga, że tak naprawdę to tylko Bóg jest jedynie pewną rzeczywistością, a wszystko inne to tylko hipoteza…
Właśnie to. A ja się nie mogę nadziwić, że ktoś może uważać za wartościowe jedynie to, co widać, bo dla mnie największą wartością jest jedność z Bogiem i wiem, że jak staję na modlitwie to jednocześnie przychodzę do Niego z ludźmi. Ja nie mogę powiedzieć, że modle się za ludzi, ja po prostu razem z Nim ich kocham. Jak teraz pracuję sekretariacie to jestem osobą pierwszego kontaktu ze wspólnoty, która odbiera intencje i przekazuje je dalej do wspólnoty. To jest dla mnie niesamowita misja. To pierwsze zetknięcie, dotknięcie cierpienia drugiego człowieka – żeby temu człowiekowi odpowiedzieć to ja muszę z tym pójść do Boga. Angażuję się w to. Wiem, co ten człowiek przeżywa.
Wspomniała Siostra o sile modlitwy. Przychodzą osoby z różnymi cierpieniami, mówią o różnych potrzebach, Siostry modlą się w różnych intencjach… Czy Bóg odpowiada?
Piękne jest to, że bardzo wiele osób dziękuje za modlitwę. Dzisiaj pewna pani przyniosła napisane na karteczce takie podziękowanie. Prosiła nas o modlitwę, więc kiedy wszystko pomyślnie się rozwiązało, przyszła podziękować. Skąd ja wiem, czy to dzięki mojej modlitwie? Nie wiem. Jeżeli jednak cała się zaangażowałam i prosiłam za tego człowieka, to o tyle daje mi to radość, ale ja nigdy nie wiem, czy to moja modlitwa. To jest tajemnica Jego działania. Jest to dla mnie zawsze doświadczenie komunii Kościoła, że nosimy nawzajem swoje brzemiona.
W pierwszych latach po ślubach nasza znajoma prosiła nas o modlitwę za swoją koleżankę z oddziału, młodą lekarkę, u której wykryto raka mózgu, także za jej męża i dziecko. I pamiętam jak wtedy się bardzo nawalczyłam, bo oczywiście na początku modliłam się o jej uzdrowienie, a było coraz gorzej i zaczęłam myśleć: „Boże, czego Ty chcesz?”. I wtedy stanęłam z takim poczuciem, że nie wiem, o co mam się modlić, bo nie wiem, co będzie dobre w ostatecznym rozrachunku. I strasznie się z tym męczyłam, aż przyszedł do mnie wers z Listu św. Pawła do Rzymian: „Jeżeli nie umiemy się modlić tak jak potrzeba, sam Duch przyczynia za nami w błaganiach, które nie sposób wyrazić słowami”. Ja wtedy zrozumiałam, że nie mam się modlić o coś, ale ja mam zaangażować całą swoją miłość, stanąć przy nich i modlić się… I kiedy ona zmarła, dowiedziałam się po jakimś czasie, jak pięknie jej mąż przeżył stratę żony.
A nasze wprost wysłuchane modlitwy? Mam ich całą głowę! Całkiem niedawno takie świadectwo dało młode małżeństwo. Obydwoje przychodzili prosić o modlitwę, ponieważ mieli poważny kryzys małżeński. Zabawne było w tym to, że nawzajem nie wiedzieli o sobie, że tutaj przychodzą. Dopiero po czasie zorientowałyśmy się, że to oni. Po półtora roku przyszedł e-mail ze świadectwem, co się wydarzyło w ich małżeństwie przez ten czas. Na początku było podziękowanie za modlitwę, a potem opowiadali, że mieli jasne przeświadczenie, ze łaska przenosi ich przez ten rok. Teraz w listopadzie razem z ich dzieckiem przyszli podziękować.
Ostatnio jeden mężczyzna obiecał Bogu, że jak jego sprawa pomyślnie się rozstrzygnie, to złoży dużą ofiarę na nasz klasztor. I tak się stało, on złożył ofiarę, a potem napisał list… Widziałam w tym, jak Bóg się troszczy… także o nas J
Siostra przeżyła także okres „pustyni”, oddalając się od codziennego życia klasztoru, aby zagłębić się w modlitwę… Myślę, że wiele osób słysząc to zadaje sobie pytanie: „Po co zakonnicy czas „pustyni”, przecież na co dzień ma go pod dostatkiem”!!!
To nie był mój pomysł, ale zaproszenie Pana Jezusa. Czułam, że to On mnie zaprasza i woła. W pierwszej chwili, odczułam, że On mnie wzywa do większej ciszy… To było akurat dziesięciolecie mojej profesji. Tak naprawdę to nie wiedziałam, na co się decyduję, idąc na sześć tygodni milczenia. U nas pustynia polega na tym, że się pracuje w wymiarze normalnym, natomiast pozostaje się w zupełnym milczeniu. To był 2006 rok i teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że tamto doświadczenie pozostaje dla mnie bijącym źródłem, z którego cały czas czerpię. Ono pokazało mi, czym jest cisza w życiu człowieka – ta zewnętrzna i ta wewnętrzna. Zaczęło się od zewnętrznej, a ta wewnętrzna stopniowo narastała. I dopiero wtedy zrozumiałam, że spotkanie z Bogiem jest czymś największym, co może się nam przytrafić w życiu, jest kosztowaniem wieczności. Nasze serce nosi w sobie wspomnienie raju, czyli wyjścia z Serca Boga. I my tęsknimy za tym. Klauzura, cisza przez ubóstwo bodźców zewnętrznych pozwala go właśnie zakosztować.
To tak, jak ostatnio słyszałam w jednej z konferencji o. Adama Szustaka, że trzeba zamknąć oczy, aby tak naprawdę zobaczyć…
Ksiądz Twardowski także mówi w jednym ze swoich wierszy, że aby „widzieć naprawdę zamykają oczy”. To spostrzeżenie zawarłam w słowach wiersza, który napisałam w tym czasie: „Myślałam, że milczenie to pustynia, brak ludzi to samotność, że zostanie oko w oko ze swoją nędzą to udręka… Nic z tych rzeczy. Milczenie to obfitość słowa, brak ludzi to obfitość Obecności, a spotkanie z własną nędzą to obfitość miłosierdzia Boga”. Jak wracałam z pustyni to miałam uczucie, że nie wracam z pustyni do życia, ale z życia do pustyni! Bo prawdziwe życie to jest On.
Kiedy po czasie pustyni oglądałyśmy film „Wielka cisza” to czułam go każdą swoją komórką. Rozumiałam do dna, że wtedy każdy dźwięk istnieje i w takiej ciszy nawet rozróżniałam, kiedy wrona kracze rozzłoszczona, a kiedy zadowolona (śmiech). Zaczęłam słyszeć, że wiatr inaczej szumi w świerkach, inaczej w liściastych drzewach, a inaczej w przestworzu, gdzie niczego nie ma. Doświadczyłam w sobie, że oprócz zmysłów zewnętrznych mamy jeszcze wewnętrzne, a im bardziej wyciszymy te pierwsze, czyli wejdziemy w ciszę, zamkniemy oczy, tym bardziej uaktywniają się te drugie. A to właśnie zmysły wewnętrzne są wrażliwe na Boga obecnego tu, blisko. Dlatego warto tym zmysłom zewnętrznym zapewnić trochę ascezy, bo im więcej im się dostarcza, to tym bardziej chcą i to nie jest ich nasycanie, ale rozbudzanie. W kilku fragmentach Ewangelia mówi o otępiałych umysłach, a w oryginale jest: „skamieniałych”. I to jest właśnie to. Nie możemy do tego dopuścić, bo nie spotkamy Boga. Apostołowie płynąc łódką martwili się, że nie mają chleba, a mieli przy sobie Chleb Żywy. Ale ponieważ ich serca były otępiałe nie widzieli. I my tak samo rozbijamy się o sprawy dotykalne i te zmysły wewnętrzne tępieją. A kiedy zauważamy Jego obecność to wszystko staje się rzeczywistością szczęśliwą, nienużącą…
W klasztorze jest określony rozkład dnia, są ciągle te same cztery ściany, te same twarze, podobne zajęcia. Czy czasami Siostra nie ma takiego wrażenia, jak rano się budzi, że znowu wszystko jest takie samo, jak przeżywał to bohater znanego filmu „Dzień Świstaka”...? Po co się budzić, skoro nie czeka mnie nic nowego pod słońcem?
Bogu dzięki nigdy w życiu nie przeżyłam takiego dnia (śmiech)! Uwielbiam porównanie, którego użyłam, gdy kiedyś na to pytanie odpowiadałam młodzieży. I to porównanie żyje we mnie już od wielu lat. Życie, które prowadzimy, jest przez ludzi oglądane jak morze z brzegu. Stoisz na brzegu i co widzisz? Powierzchnię. Na powierzchni jest to, o czym mówisz. A całe bogactwo morza jest w głębi! Bogactwo naszego życia widać dopiero, kiedy się w nie człowiek zanurzy. Całe piękno morza jest pod powierzchnią wody! H. Nouwen w Dzienniku z klasztoru trapistów i reżyser filmu Wielka cisza, Philip Grüning przedstawili życie monastyczne wchodząc do środka i zobaczyli, że rutyna jest nieznajomym słowem. Gdy rano się budzę codziennie mam inne Słowo w sercu, więc idę w dzień z inną Ewangelią i to jest podstawowa różnica, która sprawia, że dni nie są takie same. W zasadzie wszystko w danym dniu przeżywam przez pryzmat tego Słowa. Spotkanie z Bogiem sprawia, że dni nie są do siebie podobne… każdy dzień niesie nowe światło. To jest wewnętrzny wulkan życia!
Rozmawiała Natalia Podosek
s. Agnieszka Kot - redemptorysta, od dwudziestu lat w klauzurze, gra na gitarze, pisze wiersze i fotografuje, współautorka tomiku poezji „Pozwól mi to powiedzieć”.
Na zdjęciu Bohaterka wywiadu, siostra Agnieszka