Najpierw była burza po decyzji prof. Chazana, który odmówił aborcji dziecka z in vitro. Niedawno dyskusja toczyła się nad decyzją matki, która porzuciła dziecko z in vitro, gdy dowiedziała się, że jest chore, a do tego pomylono komórki podczas procedury. Czy kwestie związane z in vitro słusznie budzą tak skrajne emocje?
Rzeczywiście tak jest, ale sądzę, iż słusznie tak się dzieje. Kwestie, które są podejmowane, należą do tych najwyższej wagi. Nie chodzi o to, że to są pragnienia mężczyzn i kobiet, którzy chcą mieć dzieci, a nie mogą, choć niewątpliwie są to kwestie niezwykle istotne.
Jednak cała dyskusja wokół in vitro, przynajmniej ze strony środowisk pro life, w tym także kościelnych - bo to nie są te same grupy - opiera się na kwestii znacznie ważniejszej od tych emocji. Bo tu chodzi o życie, zdrowie, godność tych dzieci, które są poczęte techniką in vitro i o to, że ani życie, ani zdrowie, ani godność tych dzieci nie są w ogóle brane pod uwagę. W Polsce co roku rodzi się ok. 3 tys. dzieci z in vitro, co znaczy, że kolejnych 30 tys. nie ma szans na narodziny. One są albo przechowywane w ciekłym azocie, albo po prostu zabijane podczas selekcji preimplantacyjnej czy procedury zamrażania, a niekiedy także już w trakcie ciąży. Zabijane jako dzieci nadprogramowe, niepotrzebne, powodujące problemy.
… albo chore?
…albo chore, czego dowiodła sytuacja, jaka miała miejsce z prof. Bogdanem Chazanem. Trzeba pamiętać, że te dzieci, którym jest dane się urodzić, często są obarczone wadami genetycznymi. Nawet jeśli ich nie widać, statystyka pokazuje, że ryzyko ich obecności i wystąpienia w kolejnych pokoleniach jest znacznie większa niż w przypadku dzieci poczętych drogą naturalną.
Ustawa, jaką zatwierdził niedawno brytyjski parlament, pozwalająca na mieszanie DNA trzech osób, by przy zapłodnieniu in vitro wykluczyć wady genetyczne u przyszłego dziecka, nie jest krokiem za daleko?
Krokiem za daleko jest samo wprowadzenie procesu in vitro. Procedura ta najpierw była stosowana w weterynarii. Czasem nadal jest tam wykorzystywana, ale raczej na poziomie eksperymentów, a nie w celach hodowlanych. Dlaczego? Bo poziom obciążenia wadami genetycznymi jest zbyt wysoki, by miało to jakikolwiek sens. Skoro in vitro nie przyjęło się w weterynarii, warto zadać pytanie: dlaczego przyjęło się wśród ludzi? Z medycznego punktu widzenia ja nie widzę żadnego uzasadnienia. Natomiast gdy chodzi o krok w kierunku manipulacji genetycznej polegający na wykorzystaniu materiału genetycznego od więcej niż jednej kobiety - tu znowu wrócę do kwestii podstawowej, czyli pytania o dobro dziecka. Oczywiście, że cel jest taki, by dziecko było zdrowsze, by ograniczyć problem z mutacjami genetycznymi. Ale trzeba mieć świadomość, że problem leży gdzie indziej. Mieszanie DNA wykluczy niektóre wady genetyczne, ale - jak zawsze przy tego typu procedurze - za cenę życia innych dzieci. Poza tym, mimo wysiłków techników wady genetyczne będą występować. Jak nie te, to inne. Natomiast samo przyzwolenie na procedurę w tej wersji, którą uruchomił brytyjski parlament, poszerzy grono ludzi obarczonych problemem niepewnej tożsamości.
To również coraz poważniejszy problem?
Rodzi się pytanie, czyim jest dziecko, które ma dwie matki genetyczne i jednego ojca. Do tego może jeszcze mieć dwoje rodziców, którzy zamówili to dziecko w klinice in vitro. Może też mieć matkę biologiczną, czyli tę, która nosiła je w łonie. Tych rodziców może być pięcioro, sześcioro i kto wie, czy w przyszłości nie więcej.
Naukowcy zapewne chcą zrobić wszystko, by mające narodzić się dzieci były zdrowe…
Domagamy się, by ludzie, którzy się rodzą, byli zdrowi. A co z tymi, którzy urodzą się chorzy albo takimi się staną?! Czy są gorsi?! Polityka eliminowania wad genetycznych jest tak naprawdę - z cywilizacyjnego i populacyjnego punktu widzenia - polityką samobójczą! Jej samobójczy charakter bierze się stąd, że wprowadza w gruncie rzeczy podziały o podobnym charakterze jak rasistowskie, bo wprowadza podział na lepszych i gorszych, na tych, którzy mają prawo do życia, i tych, którym się tego prawa odmówi. Jeżeli przyjrzymy się dokładnie temu, co dzieje się w genach w trakcie prokreacji, to u każdego człowieka występują jakieś wady genetyczne, każdy z nas ma jakiś problem. Jeśli to ma oznaczać, że nie nadajemy się do życia, to nie ma powodu, żeby ktokolwiek z ludzi mógł żyć.
Warto przypomnieć słowa Ronalda Regana: „o kwestiach aborcji i tym, kto ma żyć, a kto nie, wypowiadają się ci, którzy już się urodzili”. W grę wchodzi życie, zdrowie i godność ludzi, którzy są na najwcześniejszym etapie swojego rozwoju. Choć zbudowani z kilku, kilkunastu lub kilkuset komórek, są - w etycznym wymiarze - ludźmi w tym samym stopniu, co ci urodzeni. Jest rzeczą nieludzką i niegodziwą decydować o tym, że jedni maja prawo żyć, a inni nie.
Naukowcy nie próbują przewidzieć skutków podejmowanych obecnie manipulacji? Co z coraz większym ryzykiem kazirodztwa w przyszłości?
To, że istnieje ryzyko związków kazirodczych, też jest problemem, ale w moim przekonaniu marginalnym. Znacznie poważniejszym staje się bomba genetyczna, która wybucha za każdym razem, gdy jest powoływane do istnienia kolejne dziecko z in vitro. Ona wybucha, choć jej skutki populacyjne są odłożone w czasie. W genetyce jest tak, że wady genetyczne mają zasadniczo charakter recesywny, czyli są ukryte. Większość ludzi wyglądających na zdrowych ma jakieś wady genetyczne. Natomiast w pewnym momencie, jeżeli tych uszkodzonych genów jest dużo, one zaczynają się ujawniać - zazwyczaj w trzecim, czwartym pokoleniu. W praktyce oznacza to, że wady genetyczne, które kreujemy podczas in vitro, wyjdą na jaw za jakieś 60-90 lat. My tego nie zobaczymy, ale nasze dzieci i wnuki już tak.
Dlaczego zatem podejmuje się takie ryzyko?
Bo ci, którzy je podejmują, nie patrzą w kategoriach ogólnopopulacyjnych i nie spoglądają w przyszłość. Ich interesują słupki popularności i wyniki najbliższych wyborów. Nie są zainteresowani tym, czy dana rzecz jest dobra, ale czy przyniesie im zysk. Ani politycy, ani ci, którzy pracują w klinikach in vitro, nie są zainteresowani dobrem pacjentów, ani skutkami odpalenia tej bomby genetycznej.
Czy nie chodzi więc w tym wszystkim po prostu o duże pieniądze?
Oczywiście, że tak! Seks-biznes, taki jak pornografia, od samego początku był niezmiernie dochodowy. Ale jeszcze większe zyski przynosi produkcja i sprzedaż środków antykoncepcyjnych, aborcji i in vitro. Do tego to wszystko odbywa się pod pijarowskimi hasłami „pomagamy ludziom” i przy aplauzie opinii publicznej. A są to ogromne pieniądze, zaś konsekwencje finansowe obecnie - przy refundowaniu zabiegu przez państwo - ponosi całe społeczeństwo. Także później, bo często te dzieci rodzą się jako wcześniaki, wymagają specjalistycznego leczenia przez długie lata. Za to płacą wszyscy. Płacą też same dzieci, które nie mogą się narodzić, bo są poddawane aborcji. Natomiast wśród tych, które się rodzą z in vitro obserwuje się już tzw. zespół ocaleńca. To schorzenie psychiczno-duchowe, polegające na tym, że ma się poczucie winy wobec nienarodzonego z in vitro rodzeństwa.
In vitro operuje na układzie: zamawiam, płacę, wymagam. Kiedy dziecko jest chore, zabija się je i podejmuje kolejną próbę. Ta sytuacja, kiedy kobieta odrzuciła dziecko, bo jest chore, a potem okazało się, że nie było jej, pokazuje jak fatalną jest ta medycyna, o ile w ogóle można to nazywać medycyną. Ona niczego nie leczy, co najwyżej zaradza problemowi bezdzietności. Rodzice nadal są bezpłodni, ponieważ nie byli prawidłowo diagnozowani ani leczeni. Dostali tylko zmontowane w laboratorium dziecko. Z punktu widzenia sztuki medycznej i troski o zdrowie, a więc pryncypium medycyny, jest skandalem, że te procedury są w medycynie w ogóle obecne.
Zatracamy człowieczeństwo?
Niestety, ale tak. To, czego jesteśmy teraz świadkami pokazuje, że ludzie chorzy nie są akceptowani i nie ma dla nich miejsca. Bo jeżeli istnieje podejrzenie, że dziecko jest chore, w standardzie ginekologii i położnictwa kobiecie proponuje się zabicie dziecka, tyle że obecnie nie wolno używać takiego terminu. Mówi się zatem o terminacji ciąży bądź jej przedwczesnym rozwiązaniu. Taki stosunek jest również widoczny w odniesieniu do ludzi starszych i chorych. Zaczyna brakować dla nich miejsca w dzisiejszym społeczeństwie. Wszystkie reformy służby zdrowia zakładają jak najmniejsze wydatki na osoby chore, byle był to poziom jeszcze społecznie akceptowalny. To takie sondowanie, na ile im przyznamy prawo do tego, by byli „równoprawnymi” uczestnikami życia społecznego.
Czy politycy to osoby upoważnione do decydowania, co jest moralne, a co nie?
Absolutnie nie. Istnieje poważny konflikt interesów. Zadaniem polityka - przynajmniej w praktyce demokracji europejskiej - jest być wybranym ponownie. Polityka to osobny zawód, a nie służba społeczeństwu i troska o nie. Przecież głosuje się nie na człowieka, tylko na partię. Dlatego lojalność polityka jest najpierw wobec swojej partii, a dopiero potem ewentualnie wobec społeczeństwa. Stąd partie wybierają to, co jest dobre dla nich, a nie dla ludzi. Nie ma miejsca na dobro i zło. Bo dobro wymaga rezygnacji i ofiary.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się w tygodniku "ECHO KATOLICKIE"