Najpierw Kijów – 21 czerwca żołnierz Brygady Azow uniknął śmierci, gdy podejrzliwie zareagował na dziwną instrukcję dotyczącą żółtego skutera. Eksplozja nastąpiła chwilę później. Okazało się, że pod „Nastiuszę”, z którą żołnierz umówił się na randkę, podszywał się 19-letni chłopak z obwodu kijowskiego, zwerbowany przez Rosjan. Po zamachu trafił do Pryłuków, gdzie kontynuował działania dywersyjne, aż został ujęty przez SBU.

Dzień wcześniej, w Charkowie, zginął jeden ukraiński wojskowy, a drugi został ranny, gdy eksplodował skuter przekazany im przez 19-latkę podającą się za wolontariuszkę. Bomba zbudowana w domu, detonacja zdalna – wszystko według rosyjskich instrukcji. Dziewczyna również została zatrzymana – grozi jej dożywocie.

Tydzień wcześniej, 14 czerwca, kolejna bomba wybuchła pod klatką w Charkowie, gdzie żołnierz czekał na spotkanie z „dziewczyną”. Ranny przeżył. Sprawcy – bezrobotni mężczyźni, w tym jeden karany – zostali zwerbowani na Telegramie. Wykonali ładunek z nakrętkami jako odłamkami i zainstalowali ukrytą kamerę, przez którą Rosjanie zdalnie odpalili bombę.

Wszystkie trzy zamachy wpisują się w ten sam schemat działania: żołnierz, randka, bomba. Modus operandi rosyjskich służb, oparty na rekrutacji przez Telegram i wykorzystaniu słabości ofiar, przypomina metody używane w ostatnich miesiącach również w Polsce i krajach bałtyckich.

Ukraina coraz częściej staje się frontem wojny nie tylko konwencjonalnej, ale i psychologiczno-cybernetycznej – prowadzonej przez kamery, aplikacje i wybuchy.