Fronda.pl: Niedzielne wybory w Niemczech okazały się być klęską rządzących socjaldemokratów z SPD, a poparcie dla partii kanclerza Olafa Scholza spadło od ostatnich wyborów o niemal 10 proc. - do najniższego poziomu w całej powojennej historii tej partii i to przy rekordowej od Zjednoczenia Niemiec frekwencji wyborczej. Prezydent USA Donald Trump skomentował, że Niemcy „mieli dość agendy braku zdrowego rozsądku, zwłaszcza w sprawach energii i imigracji, która trwała przez tak wiele lat". To słuszna diagnoza?

Szymon Szynkowski vel Sęk (b. minister spraw zagranicznych, poseł PiS): To jest akurat diagnoza w punkt w tej sprawie. Tylko, że jak się zdaje nikt w samych Niemczech nie wyciąga lekcji z tej diagnozy. Jeśli bowiem zwycięzcy w tych wyborach chadecy z CDU/CSU zapowiadają tworzenie koalicji z socjaldemokratami, którzy przecież dopiero co dostali w sposób jednoznaczny czerwoną kartkę od niemieckich wyborców to świadczy to po prostu o chęci kontynuacji polityki, jaka prowadzona była do tej pory. Jest to zarazem okazywanie lekceważącego stosunku do wyborców. I w mojej opinii za to też niemieccy wyborcy wystawią rachunek przy okazji następnych wyborów.

Rzeczywiście, pomimo wyborczej klęski socjaldemokratów lider zwycięskiej chadeckiej CDU Friedrich Merz deklaruje alians właśnie z odsuniętą z hukiem przez niemieckich wyborców od władzy SPD, z którą mógłby liczyć łącznie na ok. trzynastoosobową większość w Bundestagu, a wyklucza natomiast potencjalną koalicję o znacznie silniejszym mandacie społecznym - z AfD. Czy mogą pojawić się tu jednak pewnego rodzaju naciski ze strony administracji Donalda Trumpa i zaowocować historycznym porozumieniem pomiędzy CDU a AfD, którą otwarcie wsparł przecież wpływowy doradca Trumpa Elon Musk?

Niewiele dzisiaj na to wskazuje. Friedrich Merz miewał w przeszłości dość mocne przekonania transatlantyckie, ale już po wyborach wypowiadał się w sposób krytyczny o polityce obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co też jest pewnym zwrotem i jakąś nowością w stosunku choćby do ciepłych gratulacji, jakie Merz wysyłał Donaldowi Trumpowi jeszcze miesiąc temu. Zobaczymy oczywiście, jak się dalej potoczy rozwój wypadków, ale wydaje mi się, że rzeczywistość kampanijna a rzeczywistość powyborcza w Niemczech to będą jednak dwie różne sprawy. I niekoniecznie jest to dobra wiadomość dla Niemiec oraz niemieckich wyborców.

Choć wybory wygrała CDU/CSU to jednak wielkim zwycięzcą, odnotowującym aż dwukrotny przyrost poparcia jest też niewątpliwie Alternatywa dla Niemiec (AfD). Czy jeśli izolacja tej partii przez pozostałe siły polityczne w Niemczech się utrzyma, to poparcie społeczne dla AfD będzie nadal regularnie wzrastać i czas przyzna rację liderce tej formacji Alice Weidel, że niebawem będą potrzebne kolejne przedterminowe wybory, których zwycięzcą będzie już właśnie AfD?

Wydaje mi się, że tak właśnie może się stać. Jeżeli jakieś ugrupowanie otacza się na scenie politycznej swego rodzaju kordonem sanitarnym, a ono z wyborów na wybory otrzymuje coraz wyższe poparcie - w tej chwili już co piąty wyborca niemiecki głosuje na AfD - i jednocześnie politycy uważają, że wiedzą lepiej niż sami Niemcy, co jest dla nich lepsze, starając się decyzje wyborcze obchodzić czy relatywizować, to w efekcie musi to prowadzić do narastającego buntu wobec takiego stanu rzeczy pośród niemieckiego społeczeństwa. I myślę, że to może rzeczywiście doprowadzić do zwycięstwa AfD w najbliższych wyborach, co z punktu widzenia Polski wcale nie jest jakąś rewelacyjną wiadomością. Mam osobiście wiele wątpliwości co do spojrzenia AfD na politykę wschodnią czy też na pewne elementy w relacjach dwustronnych. Oczywiście są też pewne elementy w ich programie, z którymi jak najbardziej można się zgodzić, choćby w odniesieniu do polityki europejskiej. Nie zmienia to faktu, że przede wszystkim niemiecki wyborca może mieć takie poczucie, że jego decyzje przy urnie nie przekładają się na powyborczy stan rzeczy. To będzie powodowało coraz większą frustrację, co z kolei może się przełożyć na coraz lepsze wyborcze wyniki Alternatywy dla Niemiec.

Tuż przy granicy z Polską w postenerdowskim Eisenhuettenstadt powstało centrum relokacyjne, skąd już niebawem może popłynąć do naszego kraju, konwojowana przez niemieckie służby, istna rzeka nielegalnych migrantów. Niemcy podkreślają, że w świetle unijnego prawa to strona polska będzie miała obowiązek tymi migrantami się zająć. Czy zatem zwycięstwo CDU i bardzo dobry wynik AfD, a w efekcie zapewne jeszcze większe uszczelnienie granicy z Polską, nie odbije się nam czkawką i nie zaserwuje nam problemów z nielegalną migracją na niespotykaną dotąd skalę?

Jak najbardziej. Znamienna jest tutaj zmiana retoryki CDU na retorykę chęci kontynuacji, co nie jest dobrą wiadomością dla Polski. Powinno to wywoływać dzwonek alarmowy u obecnego rządu. A skoro Donald Tusk jest kolegą z jednej frakcji w Parlamencie Europejskim z Friedrichem Merzem to natychmiast powinien przystąpić do rozmów z nim o tym, jakie jest polskie spojrzenie na politykę migracyjną. I jeśli rzeczywiście tym spojrzeniem byłyby wątpliwości co do Paktu Migracyjnego, co przecież ostatnio deklaruje Tusk, to powinien on przekonywać Merza, by od tych szkodliwych założeń Paktu Migracyjnego odstąpić. Tylko, że to wszystko jest na niby. Na niby są bowiem i rzekome zastrzeżenia Donalda Tuska co do Paktu Migracyjnego, jak również i to, że mógłby on o czymkolwiek z Niemcami po partnersku rozmawiać. Tusk doskonale czuje się w roli adresata niemieckiej polityki, a nie kogoś, kto chciałby na nią wpływać tak, aby ona przynajmniej nie była sprzeczna z polskimi interesami. Obawiam się więc, że nie będzie w tej kwestii woli politycznej ani determinacji Donalda Tuska, a polityka migracyjna Niemiec będzie się zaostrzać, bo takie jest oczekiwanie wyborców, mocno doświadczonych dotychczasową niemiecką polityką w tym zakresie.

Prawdopodobny przyszły kanclerz Niemiec – Friedrich Merz już teraz deklaruje chęć złożenia swej pierwszej zagranicznej wizyty w Warszawie na równi z Paryżem. A prezydent Francji Emmanuel Macron publicznie składa samokrytykę ws. swojej błędnej polityki zbliżenia z putinowską Rosją i podkreśla, że to Polska miała rację co do Putina, trafnie przewidując bagatelizowane przez Francję zagrożenia ze strony Moskwy. Czy mamy obecnie do czynienia z najlepszą od lat koniunkturą dla Polski na arenie międzynarodowej? I czy jesteśmy wewnętrznie, politycznie gotowi, by przekuć tę koniunkturę w wymierny polski sukces?

Jest to bardzo złożona koniunktura, w której jest szereg szans, ale i szereg zagrożeń. Również takich, które jeszcze 20 lat temu trudno było w Europie w ogóle przewidywać. Rzecz jednak w tym, żeby widzieć te okna możliwości i te szanse, które się nadarzają. Taką szansą, totalnie niestety niewykorzystaną, jest polska prezydencja w Unii Europejskiej. Mogłaby ona nadawać ton, organizować spotkania, proponować konkretne tematy do agendy. A jest niestety kompletnie niewidoczna. Widzę w naszym Sejmie oznaczenia dotyczące jakichś spotkań trzeciej czy czwartej rangi, jakichś grup roboczych, które naprawdę nie mają teraz większego politycznego znaczenia. Natomiast nikt się nie zajmuje strategicznym wykorzystaniem tej prezydencji. I to jest wielka zmarnowana szansa. 

Jest nowy amerykański prezydent, z którymi kanały kontaktu ma prezydent Andrzej Duda czy PiS, ale rząd, który już od dawna powinien je mieć, dopiero je buduje. Są nowe instytucje europejskie, jest nowa unijna przewodnicząca ds. bezpieczeństwa, jest nowy przewodniczący Rady Europejskiej, zwołujący kolejny nieformalny szczyt, który niestety nie odbędzie się w Warszawie. Nie słyszę też od premiera Tuska jakiegoś planu na to, jak wykorzystać nowe rozdanie polityczne po wyborach w Niemczech. Osobiście wysłałem do Friedricha Merza wraz z gratulacjami swoje przemyślenia na temat tego, jak powinna wyglądać, w naszej opinii, polityka Niemiec w obecnej sytuacji. A czy robi to rząd Donalda Tuska? Nic o tym nie słychać. Mam więc szereg wątpliwości czy jesteśmy z tym premierem i z tym rządem zdolni do wykorzystywania pewnych okien możliwości, które niewątpliwie się pojawiły oraz jednocześnie skutecznego reagowania na zagrożenia, jakie nas otaczają.

Amerykański ekspert Andrew Michta przekonuje, że wskutek kryzysów wewnętrznych Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii powstaje szansa dla Polski na sięgnięcie po europejskie przywództwo, wykorzystując w relacjach z USA oraz wewnątrz NATO własny potencjał militarny, a także  świadomość zagrożeń ze strony Rosji. Co jednak konkretnie powinna Polska zrobić, by tę szansę wykorzystać?

Z jednej strony premier Tusk deklaruje wolę jedności polskiej sceny politycznej wobec potencjalnych zagrożeń zewnętrznych, ale z drugiej atakuje szefa klubu parlamentarnego PiS. Z jednej strony mówi o chęci zgody, a z drugiej wprowadza przepisy Rady Ministrów wykluczające przedstawicieli prezydenta RP z dostępu do obrad rządu, na których rozmawia się o sprawach międzynarodowych. To jest niestety jedna wielka gra pozorów ze strony Donalda Tuska. Osobiście straciłem złudzenia, że premier Tusk może mówić cokolwiek na serio, również niestety w tak ważnych sprawach, jak te związane z naszym bezpieczeństwem. Rękę do zgody w postaci zwołania Rady Bezpieczeństwa Narodowego wyciągnął prezydent Andrzej Duda, ale nie widzę niestety ze strony premiera podobnej postawy.

Rozmawiałem z Andrew Michtą w listopadzie ubiegłego roku w Poznaniu i pozostaje mi się tylko zgodzić, że rzeczywiście jest tutaj przestrzeń do tego, aby Polska mogła być jednym z liderów Unii Europejskiej, natomiast to się samo niestety nie stanie. Musi być to proces prowadzony równolegle przez prezydenta RP oraz polski rząd. Zresztą fakt, że minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski odwiedził Stany Zjednoczone był jakimś elementem wymuszonym przez prezydenta Dudę. Tylko, że wymuszone elementy nigdy nie zastąpią dobrze naoliwionej maszyny, w której wszyscy wiedzą, co mają robić. I to jest dzisiaj nasz zasadniczy problem.

Bardzo dziękuję za rozmowę.