A znalazł się niejeden... W homilii z 7 czerwca 1979 r. na terenie Auschwitz-Birkenau św. Jan Paweł II wypowiedział znamienne słowa, które można też odnieść do rzeczywistości Dachau: „Ile tutaj odniesiono podobnych zwycięstw? Odnosili je ludzie różnych wyznań, różnych ideologii, zapewne nie tylko wierzący. Pragniemy ogarnąć uczuciem najgłębszej czci każde z tych zwycięstw, każdy przejaw człowieczeństwa, które było zaprzeczeniem systemu systematycznego zaprzeczania człowieczeństwa. Na miejscu tak straszliwego podeptania człowieczeństwa, godności ludzkiej — zwycięstwo człowieka!”. „Argumenty” papieskie powiększyła grupa 108 błogosławionych męczenników wyniesionych do chwały ołtarzy przez tego papieża 13 czerwca 1999 r. w Warszawie, na czele z bp. Michałem Kozalem, ks. Stefanem Frelichowskim, ks. kpt. rez. Stanisławem Dachterą, ks. kmdr. ppor. Władysławem Miegoniem, ks. Henrykiem Kaczorowskim i wielu innymi, którzy zginęli w Dachau.
Księża na celowniku
W sposób szczególny hitlerowcy prześladowali duchowieństwo. Na ponad 10 tys. księży diecezjalnych, których Polska miała w dniu 1 września 1939 r., zginęło 20 proc., zaś 30 proc. było represjonowanych. Biorąc pod uwagę także duchowieństwo zakonne, okupację i represje sowieckie — bynajmniej nie mniejsze — uzyskujemy pełny obraz ceny krwi, którą zapłacił Kościół polski w latach II wojny światowej. Był to swoisty — jak mówił papież Pius XII — apokaliptyczny tygiel oczyszczający.
O postawie swoich współbraci kapłanów wobec śmierci pisał ks. Wojciech Gajdus: „Żaden z nich, odchodząc w męce i krwi, wielu w kwiecie wieku, nie będzie umierał, złorzecząc, płacząc czy żaląc się. Pójdą na śmierć tak, jak szli za życia do pracy w obozie, czy tam — w swoim kościele — do ołtarza, cisi, spokojni, skupieni, z szeptem na ustach. Nie będą tragizować swej doli, owszem pokpią i pożartują sobie w chwilach niebezpiecznych, a czując zbliżającą się chorobę i możliwość śmierci, prosić i zaklinać będą swych współtowarzyszy tylko o jedno, by w chwili konania udzielili im błogosławieństwa i rozgrzeszenia na ostatnią drogę życia”.
Niemniej obok mistycznego zbliżenia i zatopienia w Bogu, istniały w obozie formy wyznawania wiary, graniczące ze stanem rozpaczy, z wielką determinacją, ale też z lękiem i desperacją, wreszcie nawet złorzeczące z nadzieją pomsty za doznawane krzywdy. Do Liebertowego „uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę” dorastało się wolno i nie bez przeszkód. Nie było łatwo w świecie drutów kolczastych uznać, że to Miłość jest motorem naszych dziejów.
Sprawdzian wiary
Progiem bardzo krytycznym — a często i barierą — była kwestia przebaczenia. Słowa: „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” okazywały się trudnym sprawdzianem dla chrześcijanina. Jednak zrealizowanie tego wezwania modlitwy Pańskiej było możliwe — dowodzą tego nie tylko kapłani wyniesieni na ołtarze. Dobrym przykładem jest młody harcerz, Jan Zieliński, syn organisty z kościoła św. Jacka w Piotrkowie Trybunalskim, który potrafił zdobyć się na przebaczający gest wobec swych prześladowców i o swoich katach mówił, że nie wiedzą, co czynią. Przeważały jednak wątpliwości co do tej podstawowej zasady chrześcijańskiej wiary, a mimo to kapłani — jak sami twierdzą — udzielali rozgrzeszeń więźniom „zbuntowanym” wobec tego nakazu. Sami przecież borykali się z tym wewnętrznie. Ojciec Adam Kozłowiecki wspomina: „Dotychczas, nawet jak mnie bito, nie umiałem nienawidzić. Teraz czuję, jak trudno to przychodzi”. Stąd blisko było już do modlitwy złorzeczącej, do której posuwali się nawet niewierzący: „Jeśli jesteś, Boże, ukarz ich!”.
Trzeba pamiętać, że w warunkach egzystencji obozowej więzień był osłabiony brakiem pożywienia, snu, wyczerpany pracą nad siły, nierzadko schorowany, a jego reakcje były zwolnione, na wpół senne, i tylko krzyk mógł zmusić go do odpowiedniego działania. Frankl wspomina: „Niekiedy trzeba było naprawdę powstrzymywać się ze wszystkich sił, żeby nie uderzyć [...] Sam nieraz tego doświadczałem, że ręka świerzbiała i pięści same się zaciskały, gdy wygłodniały i niewyspany wpadałem w złość”. Nie bez znaczenia był też fakt, że w obozach wszelkie postawy prospołeczne były piętnowane i karane. Każdy najmniejszy gest solidarności i współczucia mógł ściągnąć niebezpieczeństwo na głowę okazującego pomoc i doznającego pomocy. System planowo dzielił wewnętrznie więźniów i ich antagonizował, bacząc by nie wytwarzały się jakiekolwiek więzi grupowe.
[koniec_strony]
Obozowy dekalog
Wielokrotnie i na wiele sposobów gwałcone przykazanie „nie zabijaj”, nawet w tak skrajnych warunkach, jakie panowały w kacecie, nie straciło swego znaczenia. Owszem, było to dla więźniów przykazanie bardzo trudne i dlatego sprowadzało się często do formuły: nie wolno ratować swego życia za cenę cudzej śmierci.
Podobnej reinterpretacji uległa zasada „nie kradnij”. Wolno było zabierać dobra zagrabione przez władze obozu więźniom, co nazywano „organizowaniem”. Bezwzględnie potępiano i za zbrodniczy czyn uważano zabranie drugiemu więźniowi przydziałowego chleba; w takich wypadkach dochodziło do linczu, aprobowanego przez ogół społeczności więźniarskiej. Żeby stanąć w obronie przyłapanego na kradzieży chleba drugiemu więźniowi, trzeba było nie tylko cieszyć się szacunkiem środowiska więźniarskiego, ale także być bardzo pokornym wobec własnych słabości. Późniejszy kard. Adam Kozłowiecki, po przezwyciężeniu pokusy kradzieży chleba, przyznaje: „Nie miałem [...] odtąd odwagi potępić kogokolwiek, gdy skradziono komuś chleb; wiedziałem, że do tego jestem zdolny i ja”.
Do zabronionych aktów prospołecznych należała także modlitwa. Wspólnie modlono się tylko tam, gdzie panowała atmosfera zaufania i to w niewielkich grupach, w ukryciu, często szepcząc bardziej pacierze niż je głośno odmawiając. Rzadko modlitwy mogły mieć miejsce oficjalnie, z przyzwoleniem sztubowego, ale gdy tylko dowiedział się o nich blokowy, pozbawiał on sztubowego funkcji. W izbach kapłańskich w Dachau były jawne, ale też — jak piszą więźniowie we wspomnieniach — częściej zdarzały się indywidualne akty strzeliste. Szczególnym rysem religijnego świata za drutami była otwartość i naturalny ekumenizm więzionych.
Duchowni wszędzie, gdzie byli większą grupą (tak było w KL Stutthof i KL Dachau), organizowali wspólne modlitwy. W takiej atmosferze narodził się wśród „dachauowskich” księży kult św. Józefa, co następnie zaowocowało corocznymi pielgrzymkami do sanktuarium tego patrona w Kaliszu. Inni składali obietnice pielgrzymowania na Jasną Górę. Modlitwa zbliżała i wzbudzała zaufanie w anonimowym tłumie.
Święcenia w obozie
Skoro zakazywano modlitwy, tym bardziej nie do pomyślenia było sprawowanie Mszy św. Wprawdzie w KL Dachau, gdzie skoncentrowano większość kleru, była kaplica, ale nie dla księży polskich (tylko przez bardzo krótki okres mogli z niej korzystać). Dzięki jej istnieniu polscy duchowni otrzymywali od kapłanów innych narodowości zakonsekrowane Hostie. „Skarbem” był więzień-kapłan zatrudniony jako Pfleger (sanitariusz) w rewirze, gdyż miał bezpośredni kontakt z umierającymi i mógł nieść im o każdej porze posługę religijną. Nie inaczej niż heroizmem był wolontariat polskich kapłanów w blokach tyfusowych w KL Dachau, którą to postawę przypłacił życiem jeden z inspiratorów, bł. ks. Wincenty Frelichowski.
Znanych jest też kilka przypadków zawarcia w obozach koncentracyjnych sakramentalnych małżeństw. Zaś jedynym chyba przykładem święceń kapłańskich w obozach nazistowskich była konsekracja na prezbitera w KL Dachau niemieckiego diakona Karla Leisnera dokonana przez francuskiego biskupa Gabriela Piqueta, ordynariusza diecezji Clermont-Ferrent. Nie można też zapomnieć o zorganizowanym przez księży polskich konspiracyjnym studium seminaryjnym dla kleryków osadzonych w Dachau wraz ze swymi profesorami.
* * *
Śledząc specyfikę religijności obozowej, nietrudno dostrzec, że miłość była siłą motywującą do przeżycia. W sytuacjach krańcowych następowała powszechna redukcja — ale nie eliminacja — zasad; przy czym heroiczność postaw wypada „mierzyć” tylko przykazaniem najważniejszym: miłości.
Za Cyprianem Kamilem Norwidem można powtórzyć: „Cała tajemnica postępu ludzkości zależy na tym, aby coraz więcej stanowczo, przez wcielanie dobra i rozjaśnienie prawd, broń największa, jedyna, ostateczna — to jest męczeństwo, uniepotrzebniało się na ziemi...” (C.K. Norwid, Promethidion).
Wiesław Jan Wysocki
Źródło: "Przewodnik Katolicki"