W 1975 roku Krasin wyemigrował do USA. Przed odlotem wystąpił na konferencji prasowej dla dziennikarzy zagranicznych, gdzie stwierdził, że nikt nie zmuszał go do zeznań obciążających towarzyszy, że zrozumiał swój błąd polegający na antysocjalistycznej działalności, a przy okazji pochwalił władze sowieckie i skrytykował Zachód. W rzeczywistości do udziału w konferencji namówił go osobiście sam ówczesny szef KGB Jurij Andropow, który obiecał Krasinowi, że w zamian złagodzi wyroki skazanym dysydentom. W 1983 roku w Stanach Zjednoczonych Wiktor Krasin opisał swoją historię w autobiograficznej książce pt. „Sąd". Pozycja ta ukazała się w Polsce w stanie wojennym w obiegu bezdebitowym. Posłowie do niej, które prezentujemy poniżej, napisał o. Jacek Salij OP.
Red.
„Sąd" Wiktora Krasina pobudza do postawienia trzech pytań: Jak to się stało, że człowiek, cieszący się zasłużoną opinią autorytetu moralnego, dał się doprowadzić do tak głębokiego upadku? Na czym polega ten złowieszczy mechanizm, że wystarczy dać diabłu palec, a on cię porwie całego? Skąd się to bierze, że spowiedź, którą przeprowadził Krasin, całkowicie go oczyszcza?
Sam Krasin udziela na pierwsze pytanie odpowiedzi dla siebie bardzo surowej. On był nie tyle człowiekiem sprawiedliwym i bojownikiem o sprawiedliwość, ale grał rolę człowieka sprawiedliwego i bojownika o sprawiedliwość. Rolę tę grat z całą powagą i olbrzymim zaangażowaniem; grał ją tak dobrze, że już sam nie zdawał sobie sprawy ze swojego aktorstwa - w koszty tej gry wchodziły również różnorodne szykany, a nawet więzienie. Ponieważ jednak to była gra, doszedł do punktu, w którym wydała mu się ona zbyt kosztowna i przyszła chęć wycofania się. Trzeba mu przyznać, że bardzo daleko ten punkt umieścił: odechciało mu się grać człowieka sprawiedliwego i bojownika o sprawiedliwość dopiero w perspektywie kary śmierci, w której możliwość uwierzył może trochę pochopnie, lecz naprawdę.
Jednak człowiek niełatwo porzuca role, do których się przyzwyczaił. Krasin postanowi! się wycofać ze swojej roli w cieniu kary śmierci, ale nie zamierzał porzucać jej w ogóle. Zresztą w śledztwie ułatwiano mu różnorodnie zachowanie dobrego mniemani a o sobie: więzień mógł nadal grać rolę człowieka ze wszech miar szlachetnego, byleby tylko pomagał w łamaniu swoich przyjaciół, byleby tylko przyczynił się do skompromitowani a ruchu obrony praw człowieka. Jak udało się oficerom śledczym tę kwadraturę koła osiągnąć?
Przypatrzmy się zatem tajemnicy diabelstwa, która wychodzi zwycięsko z konfrontacji nawet z ludźmi tak znakomicie i tak przekonująco odgrywającymi swoją rolę szermierzy sprawiedliwości jak Krasin. Krasin nie był nowicjuszem, wielokrotnie się sprawdził w bojowaniu o sprawiedliwość, wiele za sprawiedliwość wycierpiał. Ale oficerowie śledczy w jednym go przewyższali o głowę: oni nie grali żadnej roli, oni swoją służbę diabłu wykonywali rzetelnie i z całym oddaniem. Właśnie w ramach wykonywania swojej złowieszczej roboty potrzebne im było zachowanie Krasina w dobrym samopoczuciu moralnym.
Gdyby Krasin był tylko prywatnym człowiekiem, jego samopoczucie ich by nie obchodziło. Może nawet dążyliby do tego, żeby go zgnoić bez żadnych pozorów elegancji. Gdyby nie chciał jeść gówna, mogliby go przecież w gównie utopić. Oni tymczasem wysilali się, żeby go przekonać, iż gówno, jakie mu dają do jedzenia, jest miodem. Dlaczego? Bo nie o jakiegoś tam Krasina im chodziło, oni chcieli skompromitować kogoś, kto dla wielu był wzorem cnót obywatelskich. Zarazem chcieli to uczynić w taki sposób, żeby można się nim było jeszcze posłużyć przy łamaniu jego przyjaciół.
Wróćmy jednak do pytania: Jak się udało oficerom śledczym osiągnąć kwadraturę kola? Jak w trakcie gnojenia człowieka udało się im zachować go w dobrym mniemaniu o sobie? Po pierwsze, pozornie nie żądali wiele. Na początku dążyli do tego, żeby im podał tylko palec. Palcem było wydanie ukrywanych mikrofilmów i książek. A że przy okazji musiał nieszczęśnik narazić na znajomość z policją paru swoich znajomych i nieznajomych? Drobiazg: przecież bronił się w ten sposób przed karą śmierci, a ponadto bezpieczniacy dali oficerskie słowo honoru, że ludziom tym włos z głowy nie spadnie!
Po wtóre, oficerowie śledczy byli delikatni. Zadowalali się początkowo tym, że więzień potwierdza przedstawione mu zeznania tylko w części obciążającej jego samego. Ileż stąd satysfakcjonującego poczucia, że się ochrania swoich przyjaciół, a w dodatku siebie samego nie oszczędza! Tak było oczywiście tylko do czasu. Ale nawet wówczas, kiedy więzień sypał coraz więcej i zaczął jednak przyjaciół wydawać, śledczy nie naciskał, aby czynił to do końca. Łaskawie zezwalał mu to i owo przed sobą zataić. Celowo nie chciał doprowadzać go do świadomości, że się ześwinił do końca.
Po trzecie - i to jest najważniejsze - oficerom śledczym udało się przekonać Krasina, że zdradzając przyjaciół, w gruncie rzeczy ich osłania, że swoim postępowaniem kontynuuje swoją dobrą służbę obywatelską. Po co mają iść do więzienia, skoro za cenę jego „realizmu" można ich przed tym obronić? A że przyjaciele tego nie zrozumieją i jeszcze go za to potępią? Tym większa jest jego ofiara dla nich! Zresztą czyż nie świadczy to o sile charakteru, że potrafi się podejmować decyzje, które nie znajdą uznania nawet u przyjaciół? I tak oto upadek moralny przystroił się w szaty szlachetności i poświęcenia.
Zatem zmienił się teatr, w którym przyszło Krasinowi grać swoją rolę, trudniej było teraz czynić to w sposób równie przekonują cy jak dawniej, jednak właściciele nowego teatru starali się to mu ułatwić. Łudził się, że to z życzliwości dla niego. A swoją drogą, trudno sobie wyobrazić coś równie odrażającego, jak to cyniczne udawanie życzliwości wobec człowieka, którego właśnie się niszczy. Krasin z całym samozaparciem i pokorą przyznaje, że sam sporo dopomógł swoim prześladowcom w okazywaniu sobie owej życzliwości. Przede wszystkim mogli grać na jego próżności, ponadto dawał się kupować różnymi herbatkami, dodatkowymi paczkami czy papierosami w ulubionym gatunku.
Dzieło zniszczenia wybitnego dysydenta doprowadzono do końca. Wydawało się, że nie ma już nadziei na to, aby kiedykolwiek mógł się podźwignąć. Zgodził się odegrać haniebną rolę podczas swojego procesu, z łatwością dał się namówić do udziału w konferencji prasowej (wiedzieli, jak go podejść, użyli do tego samego Andropowa!), przyjął nadzwyczajne złagodzenie wyroku, mieszkanie, paszport, dolary na urządzenie się na Zachodzie.
I koniec teatru: Niech teraz spróbuje powrócić do swojej dawnej roli bojownika o sprawiedliwość! Oni mają go w ręku, mogą go skompromitować w każdej chwili. Wystarczy, że opublikują podpisany przez niego judaszowy weksel na dwa tysiące dolarów.
W kręgu kultury chrześcijańskiej każdy teoretycznie wie o tym, że istnieje możliwość nawrócenia i zrzucenia z siebie grzechów. Krasin próbował tego wiele razy, wielokrotnie - jak wyznaje w słowie wstępnym - zabierał się do spowiedzi. I jakoś to mu nie wychodziło. Mało wiarygodne wydawały mu się te usiłowania powrotu do dawnej roli, do roli przynajmniej człowieka sprawiedliwego, jeśli już nie szermierza sprawiedliwości.
I wreszcie zrozumiał, dlaczego sprawiedliwość przegrała w nim konfrontację z niesprawiedliwością: bo on grał rolę sprawiedliwego, gdy tymczasem jego przeciwnicy byli autentycznie sługami niesprawiedliwości. Trzeba zatem stać się prawdziwym sługą sprawiedliwości.
I oto stał się cud. Krasin przystępuje do spowiedzi już nie po to, żeby się usprawiedliwić albo żeby odzyskać choć część utraconego autorytetu. Upokorzony aktor sprawiedliwości chce się wyspowiadać, aby raz na zawsze porzucić wszelkie dawne i możliwe dziś role i przemienić się w pokornego sługę sprawiedliwości. I okazało się, że w tej konfrontacji niegodziwość nie wytrzyma. Żelazne więzy, w które Andropow i jego podwładni zakuli dawnego dysydenta, zniknęły gdzieś jak zły sen. Nawet znajdujący się w posiadaniu KGB judaszowy weksel z jego podpisem w jednym momencie traci swoją złowrogą moc: Krasin zwraca pieniądze wraz z odsetkami i publikuje dowód wpłaty.
Wyznał wszystko, przyznał się do szczegółów najbardziej wstydliwych. Nie zawahał się rozliczyć z okresu, z którego nikt go rozliczać nie zamierzał, kiedy cieszył się niepodważalnym i nieskazitelnym autorytetem. Teraz, z perspektywy swojego upadku, widzi, że już wówczas było w nim wiele aktorstwa.
Jego celem nie jest odzyskanie dobrej opinii i zaufania przyjaciół, on chce odzyskać samego siebie. Toteż nie ubiega się o nasze rozgrzeszenie. Sama jego spowiedź jest dowodem, że odpuszczenia grzechów już dostąpił: niezależnie od tego, czy to nam się podoba i czy się z tego cieszymy. Tak po prostu jest, choć nie jest wykluczone, że pokutnik jeszcze sobie tego nie uświadamia.
Okazuje się zarazem, że nie ma bardziej potępiającego oskarżenia niegodziwości, niż kiedy jej ofiara pokornie przyznaje się do winy, że dala się zwyciężyć jej naciskom.
Tak więc jeszcze raz przekonujemy się o tym, że zlo ma niewielkie szanse w walce z dobrem, jeśli tylko przeciwstawić mu dobro autentyczne. Inaczej mówiąc: Jeśli zło zwycięża, to przede wszystkim z naszej winy.
Jacek Salij OP
Przedruk za: Dylematy Naszych Czasów, Poznań 1998 s. 150-154
Pismo Poświęcone Fronda, nr 29 (2003 r.)