Ilekroć mam do czynienia z zatwardziałymi ateistami, opowiadam im tę historię z 2 czerwca 2005 roku. Mówię o chwili, kiedy krew zastygła mi w żyłach.
Przekonałem się, że trzeba naprawdę wierzyć w świat bez Boga, żeby pozostać obojętnym na szczegóły tej historii. Z początku wszyscy, łącznie ze mną, sądzili, że Watykan potwierdził po prostu kolejne cudowne uzdrowienie, jakich było już wiele, by w ten sposób umożliwić beatyfikację Jana Pawła II. Dopiero później dowiedziałem się, że chodzi o szczególną wiadomość, jaką Karol Wojtyła miał wysłać z nieba. Marie Simon Pierre Normand przychodzi na świat w roku 1961 w rodzinie mieszkającej pod Cambrai w północnej Francji, gdzie dorasta wraz z pięciorgiem rodzeństwa. Dziewczyna szybko odkrywa powołanie i niedługo po bierzmowaniu postanawia zostać siostrą zakonną. Wkrótce zetknie się Małymi Siostrami Macierzyństwa Katolickiego i pozostanie pod wielkim wrażeniem tego zgromadzenia. Napisze o nich później: „Zwróciłam na nie uwagę, bo z ich twarzy nigdy nie znikał uśmiech a ja wciąż zastanawiałam się, co napełnia je taką radością”. Podejmuje decyzję, towarzysząc chorym podczas pielgrzymki do Lourdes. Chce wstąpić do klasztoru, i to właśnie do zgromadzenia Małych Sióstr Macierzyństwa Katolickiego. Rodzice protestują, pragną, by córka zwyczajnie wyszła za mąż, ona jednak nie zmienia decyzji. W czerwcu 2001 roku musi się poddać leczeniu z powodu paraliżu. Lekarze diagnozują chorobę Parkinsona. To dla niej ciężki cios. Jest leworęczna, a choroba zaatakowała u niej właśnie lewą stronę ciała. Kolejne lata w klasztorze Puyricard pod Aix-en-Provence na południu Francji stają się coraz trudniejsze. Siostra Marie Simon Pierre podziwia Jana Pawła II, swoim przyjaciołom zwierza się jednak, że z bólem patrzy na papieża dotkniętego tą samą co ona chorobą.
— Widząc w telewizji papieża Jana Pawła II, widziałam samą siebie za kilka lat. Choroba z biegiem czasu się nasila. Zakonnicy coraz trudniej pracować w izbie porodowej. Wieczorem 2 kwietnia, w dniu śmierci Karola Wojtyły, modli się wspólnie z siostrami swojego zgromadzenia.
— Kiedy usłyszałam, że umarł, pomyślałam, że odszedł przyjaciel, papież, który pokazał mi, że nie można się poddawać.
W dniu 26 maja 2005 roku Marie Simon Pierre wraca po feriach do swojego klasztoru w Puyricard. Choroba poczyniła dalsze postępy. Zakonnica jest prawie bez sił. Próbuje jakoś przetrwać kolejne dni, ale w końcu czuje, że już dalej nie może. 2 czerwca z największym trudem idzie do siostry przełożonej.
Prosi o zwolnienie z obowiązków. Nie ma już sił. Oczyma duszy widzi przed sobą tylko długi tunel cierpienia, na którego końcu czeka śmierć. Jedyne, co trzyma ją jeszcze przy życiu, to zdanie z Ewangelii św. Jana: jeśli wierzysz, będziesz miał życie wieczne. Siostra przełożona nie od razu przystaje na jej prośbę, woli dodać jej otuchy. Prosi ją, by napisała imiona papieża. Ta bierze do lewej ręki ołówek i próbuje. Jednak na kartce są widoczne jedynie nieczytelne gryzmoły. Obie z przerażeniem patrzą na nie w milczeniu. To jak pisemna deklaracja końca wszelkiej nadziei. Nie ma już co spodziewać się poprawy. Niezliczone modlitwy kierowane do Boga przez pozostałe siostry w intencji wyzdrowienia siostry Marie Simon Pierre i ustrzeżenia jej przed straszliwym cierpieniem nie przyniosły rezultatu. Przełożona zwalnia ją z obowiązków. Los zakonnicy jako przykutej do łóżka chorej zdaje się ostatecznie przypieczętowany. Tymczasem wieczorem wydarza się cud. Siostra słyszy zrazu czyjś głos mówiący: „Napisz moje imię!”. Czyżby to był głos Jana Pawła II z zaświatów? Czy to on nakazał jej napisać swoje imię? Sparaliżowana kobieta bierze do ręki ołówek i zupełnie niespodziewanie potrafi wyraźnie, bezbłędnie i czytelnie zapisać imiona Jana Pawła II. Nieuleczalna choroba znikła. Cokolwiek miało miejsce tamtego wieczoru, ciężko chore ciało zakonnicy zostało uleczone. Cokolwiek się stało, ciężki paraliż lewej strony ciała ustąpił. Następnego dnia siostra Marie Simon Pierre czuje się jak nowo narodzona, a choroba już nigdy nie daje o sobie znać. Lekarzom z zespołu doktora Patricia Poliski, osobistego lekarza papieża, który z polecenia Kościoła bada cudowne uzdrowienia, historia siostry Marie Simon Pierre wydaje się niepojęta. To bowiem jedyny udokumentowany przypadek wyzdrowienia z choroby Parkinsona. Doskonale rozumiem ludzi, którzy nie wierzą w cudowne uzdrowienia. Badałem setki cudów, rozmawiałem z dziesiątkami lekarzy i wiem, że dla wielu z nich to po prostu nadzwyczajny zbieg okoliczności. Jestem przekonany, że słysząc o rzekomym cudownym uzdrowieniu, wielu lekarzy powie to samo: albo to istotnie cud, albo niewyjaśniony przypadek, którego medycyna na dzisiejszym etapie rozwoju wprawdzie nie potrafi wyjaśnić, ale niewykluczone, że w przyszłości będzie to możliwe. Wiem, co mogliby teraz powiedzieć sceptycy: skoro do papieża Jana Pawła II modlą się o pomoc miliony wiernych, to tylko kwestią czasu pozostaje, kiedy któremuś z nich przydarzy się coś niewytłumaczalnego. A zatem w przypadku siostry Marie Simon Pierre, bez względu na to, czy wierzyło się w Boga, czy nie, mieliśmy do wyboru trzy możliwości:
Zakonnica wcale nie zachorowała na Parkinsona. Po prostu została źle zdiagnozowana.
Zachorowała na Parkinsona, jednak w jakiś niewytłumaczalny, choć naturalny sposób wróciła do zdrowia, co można tłumaczyć jako nadzwyczaj rzadki, ale możliwy przypadek samoistnego wyzdrowienia.
To rzeczywiście cud.
Dla półtora miliona ludzi, którzy zgromadzili się na placu św. Piotra w dniu beatyfikacji, nie było wątpliwości, że to cud. Że sprawił to przebywający w niebie papież Jan Paweł II. Cały tłum wstrzymał oddech, kiedy papież Benedykt XVI ucałował relikwiarz, szklaną ampułkę zawierającą kawałek materiału nasączony krwią Jana Pawła II. To był wielki dzień dla Polaków. Nie dość, że pierwszy w historii słowiański papież, to jeszcze włączony do grona błogosławionych. Choć Karol Wojtyła spędził w Rzymie prawie jedną trzecią swojego życia, w głębi serca pozostał Polakiem i do śmierci czuł się zobowiązany wobec swojej ojczyzny. W czasach komunistycznej dyktatury chciał chronić swoich rodaków nawet po śmierci, dlatego poinformował przyjaciół, że rozważa swój pochówek na Wawelu. Gdyby więc nie upadł mur berliński, szczątki zmarłego Karola Wojtyły stałyby się celem pielgrzymek dla wszystkich katolików za żelazną kurtyną. Powstałoby miejsce przypominające, że nikt nie ma prawa odebrać narodowi polskiemu wolności wyznawania religii. Jego grób stałby się pomnikiem wzniesionym w proteście przeciw uzurpatorom próbującym wyrugować wśród Polaków wiarę w Chrystusa. W dniu beatyfikacji miało miejsce jeszcze jedno polskie zwycięstwo. W chwili odsłonięcia na fasadzie bazyliki św. Piotra obrazu nowego błogosławionego stałem obok mojego przyjaciela, fotografa Grzegorza Gałązki. Twarz Grzegorza promieniała i był ku temu niemały powód. To on bowiem wykonał zdjęcie, które posłużyło teraz jako oficjalny wizerunek kandydata na ołtarze. To on uwiecznił ten papieski uśmiech.
Teraz i my uśmiechaliśmy się do siebie, wspominając, jak utyskiwaliśmy na tego człowieka, który właśnie został błogosławionym. Było to podczas jego ostatniej wizyty w Krakowie. Po długim, upalnym dniu szukaliśmy piwa — daremnie, jak zwykle, bo podczas papieskich wizyt w miastach, które odwiedzał, obowiązywał, jak zawsze, zakaz sprzedaży alkoholu. Wtedy jednak sytuacja Artura Mariego, oficjalnego fotografa papieża, autora setek tysięcy zdjęć Jana Pawła II, była bez porównania korzystniejsza. Karol Wojtyła czuł się wobec niego tak dalece zobowiązany, że pragnął się z nim osobiście pożegnać na łożu śmierci. A mimo to historyczne zdjęcie, wybrane spośród milionów innych, wykonał nie Arturo Mari, lecz Polak, Grzegorz Gałązka, fotograf z dalszego planu, który musiał się zdawać na Vika van Brantegema, pracownika sali konferencyjnej, dobrą duszę wszystkich fotoreporterów, ryzykującego nieraz własnym życiem, by podczas papieskich pielgrzymek ułatwić pracę fotografom w jakichś szczególnie niepewnych sytuacjach. Grzegorz musiał sam finansować kosztowne podróże u boku papieża. Przeżył niejedną ciężką chwilę. Dobrze pamiętam jego telefony, gdy zwierzał mi się z obaw o przyszłość, a mimo to, na przekór przeciwnościom, robił swoje, jeździł za „swoim” papieżem. Jako człowiek z drugiego planu, walczący o każde ujęcie, starał się jednak jak najlepiej wykonać swoją robotę. I do historii przeszedł właśnie on, sapiący pod ciężarem dźwiganego sprzętu, niezmordowany Polak o wielkim sercu. To on zrobił to zdjęcie papieża Jana Pawła II, które mają teraz przed oczami wszyscy wierni, ilekroć modlą się do Karola Wojtyły w którymś z rzymskich kościołów.
Jeszcze wiele tygodni po beatyfikacji pisałem wciąż o przypadku siostry Marie Simon Pierre. Początkowo nie zorientowałem się więc, że uroczystość wywołała poruszenie, które następnie doprowadziło do powzięcia przez Kościół niewiarygodnego przypuszczenia dotyczącego Jana Pawła II.
Fragment książki A. Englischa: "Uzdrowiciel. Cuda Świętego Jana Pawła II"
mod/opoka.org.pl