I na tej ostatniej grupie ogromne wrażenie ostatnio zrobił dokument z Waszyngtonu o nazwie Narodowa strategia bezpieczeństwa. Dokument ten uznaje Europę za czwarty pod względem ważności czynnik polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Ta czwarta pozycja to oczywiście w porównaniu z sytuacją sprzed 50-ciu czy nawet 20-tu lat spora degradacja. Za rządów prezydentów Eisenhowera, Kennedy’ego, Reagana czy nawet jeszcze Baracka Obamy stosunki transatlantyckie i współpraca z zachodem Europy w ramach NATO uważane były za fundament światowego bezpieczeństwa. 

Dziś te priorytety się zmieniły. Dla administracji Donalda Trumpa o wiele ważniejsza jest rywalizacja z Chinami oraz zapewnienie sobie wpływów Ameryki na tzw. zachodniej półkuli, co w praktyce oznacza zapowiedź walki z wpływami Rosji i Chin na terenie Ameryki Południowej.

Dokument z Białego Domu jest na tyle krytyczny wobec Unii Europejskiej, że spora część opinii liberalnej zdążyła już ogłosić go wręcz manifestem antyeuropejskości. Można oczywiście przyznać temu rację, ale tylko wtedy gdy postawi się znak równości między Unii Europejską a Europą. Bo amerykański raport  przeciwstawia zbiurokratyzowanej, zdominowanej przez biurokratyczne ograniczenia Unii Europejskiej – nieokreśloną mu bliżej grupę państw środkowej Europy, które zdaniem Ameryki na serio podjęły kwestię wzmocnienia potencjału obronnego a ponadto skutecznie bronią swojej tożsamości i bezpieczeństwa wewnętrznego. Te ostatnie słowa to zapewne zawoalowana pochwała determinacji takich krajów jak Polska czy Węgry przeciw migracji z krajów trzeciego świata.

Jednak tych ulubieńców Trumpa w Europie sporo dzieli.

W takich krajach jak Szwecja, Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa, Polska czy Rumunia - Rosja postrzegana jest jako potencjalny agresor militarny. I to bardzo poważny agresor.  Węgry Orbana z kolei czy Słowacja chcą się z Kremlem dogadywać.

W całym raporcie o sytuacji strategicznej USA - wzmianki o Rosji pojawiają się dość rzadko. Dokument wręcz bagatelizuje zagrożenie Europy,

głosząc, że: „Europejscy sojusznicy cieszą się znaczną przewagą w zakresie twardej siły niemal pod każdym względem z wyjątkiem broni jądrowej”. Ponadto raport uznaje za ważny postulat „przywrócenie stabilności strategicznej w stosunkach Ameryki z Rosją”. Jednocześnie podkreśla wagę przetrwania Ukrainy po przewidywanym zakończeniu działań wojennych jako „samodzielnego państwa; niekonsekwencje i sprzeczności muszą niepokoić.

W Polsce doktryna wywołała głównie dwa typy reakcji: Obóz liberalny na czele z politykami Koalicji Obywatelskiej ogłosił, że Trump wypowiada Europie (w znaczeniu Unii Europejskiej) wojnę i trzeba przestać uznawać USA za bezwarunkowego sojusznika. W bardziej skrajnej wersji stawiana jest wręcz sugestia, że Trumpa można uważać już za sojusznika Putina. Z kolei szeroko rozumiany obóz prawicy, którą można utożsamiać z PiS i częściowo z nurtem Krzysztofa Bosaka z Konfederacji uznał, że w dokument zawierając stwierdzenia o specjalnej roli na naszym kontynencie krajów srodkowej Europy - potwierdza trwałość amerykańskiego parasola wojskowego nad sojusznikami USA na wschodniej flance NATO.

Oczywiście obie postawy – pesymistów i optymistów - związane są z oceną Donalda Trumpa. Ci, którym obca jest ideologia rewolucji MAGA podkreślają, że amerykański prezydent chce wojny a takie kraje jak nasz chce użyć do rozsadzania UE od środka. Z kolei ci, którym rewolucja Trumpa odpowiada zaznaczają, że nic w dokumencie nie wskazuje, by USA osłabiły swoją obecność w krajach frontowych Paktu.

Są wreszcie i zwolennicy trzeciej pozycji, tacy jak np. środowisko Strategy for Future”. Ci głoszą, że zarówno opcja europejska, jak i opcja amerykańska wykazały swoją słabość i czas skupić się na budowaniu głównie własnego potencjału bez liczenia na pomoc czy to jakichś przyszłych „europejskich sił zbrojnych”  czy dla odmiany US Army.

Zdrowy rozsądek podpowiada, że najlepiej byłoby wszystkie te trzy opcje rozwijać równolegle. Tylko że w polskich warunkach politycznych taka gra na paru fortepianach nie pasuje do ostrości wojny na linii PO kontra PiS. No cóż, taki mamy klimat.