Na drugi film Katarzyny Rosłaniec, po miażdżących „Galeriankach”, czekałam z wielką niecierpliwością. Czasem jednak, kiedy na coś długo czekasz i wiele oczekujesz, finalnie okazuje się, że wcale nie jest tak super. I taki mam właśnie problem z „Bejbi blues”. Z kina wyszłam w kompletnym milczeniu. W odróżnieniu od 90 proc. będących na tym seansie nastolatków, którzy przez pierwszą połowę filmu śmiali się, traktując obraz Rosłaniec jak niezłą komedię, a drugą - dopytywali między sobą, kiedy to się skończy, by wreszcie scenę finałową skwitować gromkim rechotem i komentarzami typu „żenada” (Dlatego na marginesie polecam wszystkim tym, którzy chcą zobaczyć „BB”, by wybrali się na seans w godzinach porannych, kiedy gimbusy siedzą w szkołach).
Zastanawiam się, czy naprawdę taki cel miała Katarzyna Rosłaniec, rozpoczynając pracę nad swoim drugim filmem? Czy rzeczywiście chciała pokazać pokolenie młodych Polaków jako kompletnie zdegenerowane? Czytając różne wypowiedzi Rosłaniec, nota bene zauroczonej subkulturą skejtów, sądzę, że nie. Jednak jej obraz – obok „Galerianek” czy „Sali samobójców” Jana Komasy – uznawany jest za tryptyk, portretujący polską młodzież. Jaki więc obraz namalowała Rosłaniec?
Młodzi pokazani w „Bejbi Blues” – cytując za Łukaszem Adamskim – to już nawet nie są lemingi. „To są bezmózgie produkty MTV, które mają kupować nowe produkty, "pieprzyć się" ( bo to nie jest seks), żreć i napychać się narkotykami” - jak zwykle trafnie ujął mój redakcyjny kolega na portalu Wnas.pl. Natalia, Kuba, Martyna i Ernest wprost porażają swoją bezmyślnością i tępotą. Widzisz ich na ekranie, słuchasz, szczęka z hukiem opada ci na podłogę i zastanawiasz się, do licha, naprawdę tak jest?! Polska młodzież serio tak się zachowuje i tak (nie)myśli?! Nawet jeśli Rosłaniec nieco przerysowała rzeczywistość, to próbkę (może mało reprezentatywną, ale zawsze) przeciętnych nastolatków oglądam na przykład jeżdząc po Warszawie komunikacją miejską i nasłuchując czasem ich konwersacji. To, co pokazała Rosłaniec, to – niestety – nie jest ściema.
Ściemą, a przynajmniej czymś mało wiarygodnym jest motyw, który przyświeca Natalii, głównej bohaterce w powołaniu na świat swojego synka Antosia. 17-latka nie zachodzi w ciążę, dlatego że – jak większość matek w jej wieku – „wpadła”. Natalia nawet przez chwilę nie myśli o aborcji. Ona chce urodzić to dziecko, chce je posiadać. Zresztą, słowo „posiadać” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo dziewczyna zdaje się nie traktować swojego syna jak odrębnej istoty ludzkiej z właściwą jej godnością, ale jak przedmiot, żywą zabaweczkę, do której w każdej chwili można się przytulić, która ją zrozumie... Przerażające są te sceny, kiedy nastolatka zazdrośnie odbiera dziecko z rąk innych osób, kiedy odsuwa się jak porażona prądem, kiedy tylko babcia Antka chwyta wnuka za rączkę. To jest jej zabawka i nikomu nie pozwoli się nią bawić.
Naiwne i niezwykle gówniarskie? Tak, ale dokładnie taką mentalność przedstawia bohaterka „Bejbi blues”. Antoś to tylko kolejny element jej – dopracowanego do perfekcji – imidżu. Natalia, kiedy tylko zapragnie, ma nową kieckę, buty na tandetnych koturnach i łachy w superkrzykliwych, neonowych niemal kolorach. Modny telefon, kolorowe paznokcie, opaski na włosach – to po prostu „must have”. A jak dowiodły bohaterki „Galerianek”, jak coś musisz mieć, to po prostu musisz, nie ma mocnych. Nawet za cenę zaspokajania potrzeb seksualnych obleśnych, podstarzałych tatuśków z piwnymi brzuszkami... Dlatego i Natalia, choć nie galerianka, to z pewnością o bezmyślnej, konsumpcyjnej mentalności – bardzo szybko zaspokaja swoje pragnienie i zachodzi w ciążę z, równie niedojrzałym do roli rodzica, kolegą.
Wszystko jest super, do momentu kiedy bohaterka odrywa, że dziecko to jednak olbrzymie zobowiązanie i wielka odpowiedzialność Owszem, można zrobić mu kolczyk (?!), stroić w kapelusiki i chodzić do agencji na sesje zdjęciowe, aby zadbać o jego karierę, ale trzeba go także czymś nakarmić, kąpać, przewijać, a przede wszystkim poświęcać mu całą swoją uwagę, 24 godziny na dobę. A Natalia jest przecież młoda, chce się bawić, zaszaleć, wyszumieć!
Na swoją matkę nie ma za wiele co liczyć. Kobieta – skądinąd także jeszcze młoda, bo 34-letnia – nie zamierza zbyt długo bawić się w babcię. Kupuje małemu ubranka i jedzenie, ale w końcu mówi „dość” - pakuje walizki i rusza – rzekomo do Niemiec – aby nie tylko zarabiać pieniądze, ale także skoncentrować się na sobie. W końcu też jej się coś od życia należy. Swojej nastoletniej córce i wnuczkowi – jako dobra mamusia – zostawia mieszkanie, aby „poukładali sobie życie z Kubą”. Ten symboliczny gest nieźle zresztą odzwierciedla pokolenie dzisiejszych rodziców, którzy - skoncentrowani na swoich karierach, albo po prostu na sobie – traktują kasę dawaną dzieciakom jako ekwiwalent miłości. Nie inaczej do sprawy podchodzą rodzice Kuby – dla odróżnienia nie z nizin społecznych, ale dobrze sytuowani eleganccy Matka Kuby, która nie chce obciążać swojego synka dzieckiem, postanawia pomóc dziewczynie w wychowaniu wnuka. Jak? Wciskając jej od czasu do czasu parę stówek w garść i ogarniając wszechobecny bałagan w jej mieszkaniu. Gdzie są ojcowie nastolatków? Po prostu ich nie ma (Natalia), albo są jedynie ciałem (kapitalna niema rola Jana Frycza!).
Pozostawiona samej sobie Natalia naprawdę zaczyna budzić współczucie. Zwłaszcza wtedy, kiedy szczerze wyznaje, że jej matka nigdy jej nie chciała i nie kochała, dlatego ona ma teraz swojego synka. Jej niezaspokojony głód miłości jest po prostu przerażający. I to naprawdę jedyny moment, kiedy jesteśmy w stanie polubić bohaterkę. Bo z każdą minutą filmu jest tylko gorzej.
Równia pochyła zaczyna się, kiedy Natalia poznaje Martynę – koleżankę Kuby i Ernesta. Dziewczyna wciąga ją w świat, za którym Natalia tak bardzo tęskni – świat lemingów, którzy żyją od jednej „grubej biby” do drugiej, od jednego jointa i alkoholowego „zejścia” do następnego. To właśnie Martyna przedstawia Natalii Sebastiana, luzaka w modnych ciuszkach ze sklepu, w którym nastolatki polują na najbardziej szałowe łachy. To, dlaczego Martyna z taką łatwością mogła zacząć tam pracować (choć wcale nie potrzeba im nowych pracowników), okazuje się bardzo proste, kiedy podstępem na jej miejsce wskakuje Natalia. Ale nie ma nic za darmo – musi oralnie zaspokoić Sebastiana (kolejna żenująca rola Kościukiewicza, faceta, którego po roli w „Bez wstydu część krytyków okrzyknęła aktorem jednej miny). Ale Natalia nie widzi w tym choćby cienia problemu – seks oralny, czy jakikolwiek inny, w zamian za utrzymanie się w fajnym miejscu to dla niej jak zamawianie drinków w barze (podobnie zresztą zachowywały się bohaterki „Galerianek”).
„Bejbi blues” można zresztą w pewnym sensie uznać za kontynuację „Galerianek”. Choć Natalia nie prostytuuje się w centrach handlowych, to jednak seks nie ma dla niej większej wartości, aniżeli środek płatniczy za jakieś dobra. Ani większej wartości, aniżeli środek do celu, jakim jest dziecko. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w zachowaniach bohaterów „BB” nie ma ani krztyny refleksji. Oni nie wiedzą co to wyciąganie konsekwencji czy uczenie się na swoich błędach, czego dowodzi miażdżąca, moim zdaniem być może za mocna, finalna scena.
Rosłaniec zapewnia, że – w odróżnieniu od „Galerianek” - „Bejbi blues” nie pokazuje jakiegoś problemu społecznego, nie jest portretem jakiegoś środowiska, ale wiernie odtworzoną historią jednej dziewczyny. Z drugiej strony mówi, że inspiracją do filmu był dla niej artykuł w „Wysokich Obcasach” o najmłodszych matkach Europy, które rodzą dzieci, bo chcą się poczuć kochane. Czyli jednak jest to pewien problem, a film w pewnym sensie portretuje pokolenie polskich nastolatków, którzy dopiero co wchodzą w dorosłość.
Ostatnie sceny „Bejbi blues” pokazują, że Rosłaniec – choć nie jestem pewna, czy aby na serio taki był jej zamiar – postawiła krzyżyk na swoich bohaterach. Jak wspomniałam – oni kompletnie nie uczą się na swoich błędach, nie wyciągają żadnych wniosków. Z minuty na minuty, z kolejnym gadżetem i zaliczonym „pieprzeniem się” zamieniają się w coraz bardziej puste, bezmózgie zombie. Rosłaniec oczywiście daleko jest od moralizowania. Ale to nie oznacza, że my oglądając jej film nie mamy wyciągać wniosków. „Bejbi blues” to bardziej szokujący reportaż, aniżeli kontrowersyjny film, który ogląda się nie dla prowokacyjnych scen, ale po to, aby się przebudzić z letargu.
Marta Brzezińska