Jestem "Saper"!!! Chciałbym opowiedzieć ci moją historię, kim byłem, jak odnalazłem Boga i jak Bóg działa w moim życiu.
Z mojego dzieciństwa nie pamiętam zbyt wiele, nie było mi to do niczego potrzebne. W moim domu nie mówiło się o swoich uczuciach i o tym, co się myśli, nie można było mieć własnego zdania, a już na pewno je wypowiadać. Rodzice zawsze powtarzali, że jak zaczniesz zarabiać na siebie to będziesz o sobie decydować, zresztą i tak byłem typem milczącego. Ze strzępek informacji, które rodzice wypowiadali w gniewie, zbudowałem sobie model własnej sytuacji. Dorastałem w przekonaniu dziecka niechcianego. Ja naprawdę nie pamiętam dobrych sytuacji. Na pewno takie były, ale ja ich po prostu nie pamiętam, bo każda negatywna pierdoła sprawiała, że wszystko co dobre zostawało przykryte. Mam jeszcze starszego brata i młodszą siostrę (idealny model szczęśliwej rodziny) i ja - wypadek przy pracy, trzecie kółko u wozu. Nigdy niczego nie chciałem i o nic nie prosiłem, żeby tylko nic nie chcieli ode mnie. W moim sercu była tylko jedna jedyna myśl, że kiedy skończę 18 lat, to od razu się zawijam i tyle mnie będą widzieć. Dusiłem to wszystko w sobie i tylko wzbierała się we mnie nienawiść do rodziny i do świata. Wykonywałem domowe zajęcia jak robot, na pytania odpowiadałem tak lub nie, i słuchałem długich wykładów, jak to nie skończę na ulicy. Słuchałem tego, nie słysząc nic. Budowałem ogromny mur i twarz z kamienia. Rodzice nie mieli czasu na dociekanie, czy dzieje się coś złego, byli zajęci tym, by starczyło do dziesiątego kolejnego miesiąca. Myśleli, że po prostu taki jestem i tyle. A ja myślałem tylko o tym, że kiedyś się stąd wyrwę. W szkole nie szło mi za dobrze, więc tylko mi się obrywało. Dostawałem lanie skórzanym pasem lub kablem od grzałki. Rodzeństwo zdobywało nagrody szkolne i sportowe, a ja zamiast się czegoś uczyć wolałem godzinami patrzeć w okno i rozmyślać. Traciłem kontakt z otoczeniem i odlatywałem. Moja głowa była moim azylem. Rozmyślałem o wszystkim, o tym jaki jest sens życia, sens nauki, pracy. Pieniądze były ważne, bo jak masz pieniądze to masz wszystko... To jakoś było dalekie ode mnie, taka telewizyjna bzdura, bo widziałem tylko zaharowanych ludzi, którzy wypruwali sobie żyły, żeby posiadać to co im do głowy nakładła reklama. A religia??? W moim domu chodziło się do Kościoła, bo wszyscy przecież chodzili i ja też musiałem. Wymyślałem każdą inną godzinę, żeby tylko nie iść z rodzicami i przesiadywałem ten czas w parku. Według mnie wiara była dla frajerów, którym się obiecuje życie wieczne, żeby byli bardziej ulegli dla całego tego systemu. Dla mnie życie nie miało żadnego głębszego sensu - rodzimy się, pracujemy i umieramy.
Mieszkaliśmy razem z dziadkami (siedem osób na dwu pokojowym mieszkaniu). Z bratem mieliśmy wspólny pokój, który był zrobiony ze skrytki. Był mniejszy od celi więziennej, mieściło się tam tylko łóżko piętrowe. Do takiego domu nie chciało się wracać.
Kiedyś brat przyniósł do domu kasety z muzyką punkową. W moim mieście była taka moda i praktycznie wszyscy tego słuchali. Zacząłem je przesłuchiwać, to było coś akurat dla mnie. Muzyka, która mnie rozumiała. Mówiła o tym całym systemie, o buncie i o wolności. Poczułem, że nie jestem sam na tym świecie. Zacząłem strasznie chłonąć to wszystko! Przestawałem mieć kompleksy... Kiedyś myślałem, że jestem brzydki i głupi, a teraz miałem to po prostu gdzieś. Byłem szczęśliwy, że jestem odpadkiem (tłumaczenie ang. punk). Pojąłem tę subkulturę totalnie. Uwierzyłem, że można być kimś, nawet jeśli dla świata jesteś nikim. Zacząłem nosić glany i popisaną kurtkę, poznałem ekipę punkowców z mojego miasta.
"Punk rock" stał się całym moim życiem! To nie była tylko wakacyjna przygoda, to coś, w co rzuciłem się cały. To budowanie nowego człowieka, na którego z początku patrzyłem z boku, żeby się podobać wiele starszym kolegom, którzy pamiętali jeszcze czasy pierwszych Jarocinów. Przy takich kumplach człowiek musiał być twardy, ale akceptowali mnie takim jakim byłem. Miałem ok. 12 lat (z tego powodu wołali na mnie "smark"). Zaczęły się wagary, przesiadywałem z kumplami w parku i popijaliśmy tanie wino, czasami ktoś miał trawę.
Z powodu mojego wyglądu zaczęły się rozmowy z pedagogiem szkolnym, rodzice byli wzywani do szkoły z powodu nieobecności. Przestawały im się podobać moje wyglądowe eksperymenty i hałaśliwa muzyka. To wtedy zaczęła się prawdziwa wojna. Mój ojciec był typowym twardzielem, który mało mówił, a dużo robił. Glany (trzy numery większe "rumuny") poszły na pierwszy ogień i to dosłownie, popisana skóra wpadła pod nóż, a mnie się nieźle oberwało. Szczęście w nieszczęściu, że kaset miałem niewiele i trudno było je w tym szale dojrzeć, he he he... Czy z tego powodu przestałem pankować? Myślę, że to co się stało przyniosło wręcz odwrotny skutek, ale do następnej takiej akcji nie mogłem dopuścić.
Dlatego przed kolejnym zebraniem w szkole postanowiłem nie wracać do domu. Wsiadłem w pociąg i wyruszyłem do sąsiedniego miasta, z którego znałem kilku "załogantów". W domu nie było mnie kilka dni. Nie myślałem o tym co przeżywają moi rodzice, w ogóle mnie to nie obchodziło, bardziej paraliżował mnie strach przed powrotem. Zapijałem te myśli tanim winem. Oczywiście w końcu wróciłem do domu, bo zawiozła mnie tam policja. W takiej małej mieścinie jak ta, w której mieszkałem, wszyscy od razu wiedzieli co się stało. Czułem się coraz większym wyrzutkiem, co wcale nie oznaczało nic złego, wręcz odwrotnie.
Moja kolejna ucieczka była już lepiej przygotowana, w razie spisywania przez policję podawałem dane kolegi z klasy, i jak w poprzednim przypadku, nie było mowy o powrocie.
Postanowiłem wypuści się trochę dalej... Poznań, cudowne ówczesne miasto "punk rocka". Podróż minęła mi dość szybko, jeździłem na gapę w pociągowej toalecie. Na miejscu podpiąłem się do "sępiących" pod okrąglakiem ulicznych panków. Zbierało się tylko na alkohol, bo o jedzeniu nie było mowy, a nocleg? Nocleg to klatka schodowa na obrzeżach miasta. Kto był w stanie po całym dniu picia, ten dotarł. Kolejny dzień nie różnił się od poprzedniego, czasem zjadło się coś ciepłego u "Alberta".
Pierwsze spotkanie ze skinheadami spoza mojego miasta nie należało do najprzyjemniejszych, w moim mieście miałem z nimi spokój, bo było ich kilku i raczej się nie wychylali. Ale tu nie było nawet wyzywanek, od razu dostałem kopa w twarz i zalany krwią musiałem przeżuwać antyfaszystowskie naszywki dla ich zabawy. Nie było wtedy kolegów, a nawet po tym wszystkim jeden z panków, których wcześniej poznałem, zabrał mi glany, oczywiście dał mi swoje dziurawe adidasy. Był wtedy marzec, było strasznie zimno. Miejscowi kibole kazali nam wyjechać z miasta inaczej przestrzelą nam kolana, więc z kilkoma kumplami wyjechaliśmy w góry. Zatrzymaliśmy się w jednym z górskich miasteczek. Przemarznięty, głodny i zmęczony, po tygodniu picia miałem straszne lęki, a tam nie można było zdobyć pieniędzy, ani na jedzenie, ani na alkohol. Kumple skombinowali sobie rozpuszczalnik i zaczęli go wdychać - wymiękłem. Wsiadłem w pierwszy pociąg jaki przyjechał i wyjechałem stamtąd. Dojechałem do Rawicza i poznałem tam bezdomnego, który pokazał mi, jak się najeść za darmo. Chodziłem po mieszkaniach i prosiłem o coś do jedzenia. Zbliżały się święta wielkanocne i ludzie dawali mi jedzenie, które akurat przygotowywali. Od ponad tygodnia tak dobrze nie jadłem. Mieliśmy spać w jakimś pustostanie, gdzie nie było nawet okien. Było bardzo zimno... Leżałem na podłodze i myślałem o świętach w domu, o pełnym stole jedzenia, cieplutkim kącie i jak rodzina spędza święta. Leżałem na zimnej podłodze i płakałem. Po tym wszystkim wróciłem do domu.
Nigdy nikomu nie mówiłem, jak było naprawdę. Kumplom z miasta mówiłem, że było super, że bujałem się po Polsce z prawdziwymi "załogantami". W ich oczach w końcu byłem kimś. Nie mogłem tego zepsuć. Przeżycia ze skinheadami nauczyły mnie walczyć, uderzałem bez zastanowienia. Wystarczy, że ktoś źle na mnie spojrzał, albo powiedział coś poniżającego. Nosiłem ze sobą znacznej wielkości nóż, bo ja nigdy nie mogłem przegrać. Miałem sprawy sądowe za pobicia, rozboje i kradzieże. Rodzice nie mogli dać sobie ze mną rady. Wysyłali mnie do psychologa na takie "luźne" pogadanki. Jedyne co mi wtedy przychodziło do głowy, to myśl o tym, że chcą mnie złamać i ułożyć. Ten psycholog był z wyznania Zielonoświątkowcem. Od niego dostałem pierwsze Pismo Święte. Można sobie wyobrazić, jaka była moja reakcja - facet chce mnie Jezusem urobić. Nikt nie był w stanie do mnie dotrzeć, a on chciał mnie urobić kimś tak bajecznym. Rodzice jednak za jego namową wysłali mnie do półotwartej szkoły z internatem - chyba tylko dzięki temu ją skończyłem, bo moim motto było "no future" (bez przyszłości). Ja jednak zawsze rozmyślałem o przyszłości, bo słuchając muzyki marzyłem o tym, że kiedyś będę stał na scenie jako muzyk, że odejdę z tego świata w wielkiej sławie. Moje życie było przewidziane tylko do trzydziestego roku życia - przeżyć je na maksa i ze sobą skończyć. Dla mnie człowiek, który kończył 30 lat skazany był tylko na niewolniczą pracę, żeby utrzymać wszystko to co ma. Totalna wegetacja, strasznie bałem się starości, a niedołężność była tylko czekaniem, czekaniem na śmierć...
Po dość długiej walce rodzice przywykli do mojego błąkania się po Polsce, musiałem tylko dawać znak, że żyję. Mogłem wyglądać jak chcę, a na tamten czas, było to moim zwycięstwem. Swoje 18-ste urodziny spędziłem na izbie wytrzeźwień. Byłem z tego dumny, bo było co kumplom opowiadać.
Pojawiły się klimaty Oi!, street punk & skins, to było coś co idealnie do mnie pasowało: alkohol, przemoc, dziewczyny.
Na festiwale takie jak: w Żarach, Bielawie czy Krotoszynie, gdzie ideą był pokój i miłość, jechałem tylko po to, by urządzać burdy. Kiedy zbierała się ekipa punk & skins, to nie było mocnych i lepiej, żeby ciebie nie było na naszej drodze. Byłem zawsze prowokatorem bójek i byłem w tym bez skrupułów, do bicia używałem wszystkiego co miałem pod ręką.
W moim mieście żyłem tak samo. Kiedyś, kiedy z kumplem wychodziliśmy z knajpy podjechała policja na sygnale i zaczęli zakuwać nas w kajdanki, byliśmy pijani i uważaliśmy, że to zabawne. Zawieźli nas na komisariat i zamknęli na dołku do wytrzeźwienia. Na drugi dzień oskarżyli nas o pobicie jakiegoś przypadkowego przechodnia, który wylądował w szpitalu, a ja byłem przekonany, że tego nie zrobiłem. Zresztą i tak bym się nie przyznał - taka była zasada, ale tu było inaczej - ja naprawdę byłem przekonany, że tego nie zrobiłem. Okazało się, że tak urwał mi się film, że po prostu tego nie pamiętałem. Za pobicia groziło mi więzienie, ale mało sobie z tego robiłem. Po alkoholu wstępował we mnie szatan, a piłem bardzo dużo, do tego dochodziły narkotyki i psychotropy.
Kumplowałem się z dilerami i miałem szacunek u starej recydywy. Uważałem, że jestem kimś w mieście. Po kilku tygodniowych libacjach przychodziły jednak dni trzeźwości. Dopadały mnie wtedy straszne lęki, miałem przesłuchy i zaczynałem słyszeć głosy, a żeby wyjść z domu brałem ze sobą nóż.
Zawsze chciałem mieć tatuaże, ale nigdy nie było mnie na nie stać. Pierwszy tatuaż zrobił mi kumpel, który nauczył się tego w więzieniu, nie było zbyt wielkiego wyboru wzorów i wybrałem taką twarz diabła z rogami i szyderczym uśmieszkiem. Uważałem, że świetnie do mnie pasuje. Podpatrzyłem, jak on to robi i postanowiłem dalej tatuować się sam, ponieważ ten kumpel cały czas ćpał i często nie był w stanie nic robić. Zrobiłem sobie własną maszynkę i zacząłem się tatuować na miarę swoich możliwości.
Kiedy poznałem moją teraźniejszą żonę Monikę, to nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogło by coś być między nami. Byłem strasznie zakompleksiony i dlatego nigdy nawet się nie starałem o dziewczyny. Wolałem w ogóle o tym nie myśleć, bo po co się błaźnić, to ujęło by tylko mojej wartości, którą sobie zbudowałem. Kiedy jednak zaczęliśmy być razem, to myślałem, że dostałem gwiazdkę z nieba. Pasowaliśmy do siebie idealnie. Mieliśmy takie same upodobania muzyczne i wyglądowe. Jeździliśmy razem po festiwalach i koncertach. Nie potrzebowaliśmy nikogo więcej do szczęścia!!! Za wszelką cenę nie chciałem tego stracić. Byłem bardzo zazdrosny i to były kolejne powody do bójek. Wystarczyło, że jakiś koleś się tylko na nią popatrzał. Zaręczyliśmy się i zamieszkaliśmy razem.
Pewnego razu z kumplami założyliśmy kapele i szarpaliśmy struny w garażu moich rodziców. Ja na basie, a na wokalu Monika. To było to o czym zawsze marzyłem. Granie stało się dla mnie wszystkim, było nawet ważniejsze od mojej narzeczonej. Kłóciliśmy się tylko o to, bo nie zawsze mogła być na próbie, a ona chciała, żebyśmy wszystko robili razem.
Budowałem sobie kolejny mur, zacząłem ją traktować jak swoich rodziców, myślałem sobie - jak może mi zabraniać czegoś o czym marzyłem całe życie. Przestałem się w ogóle do niej odzywać, a ona nie mogła tego wytrzymać i rozstaliśmy się. Na wokal przyszedł ktoś inny, kumpel, z którym graliśmy tylko covery, ale to nie przeszkadzało nam zagrać kilku koncertów dla znajomych. To było dopiero przeżycie. Czułem, że to jest to czego szukałem w życiu. Nawet rzuciłem pracę, bo ważniejsze było zrobienie próby.
Na jednym z koncertów jak zwykle zalałem się tak, że nie byłem w stanie grać. Pamiętam, że kogoś pobiłem, ktoś zadzwonił po policję, barman musiał odłączyć prąd, bo koniecznie chcieliśmy grać. Totalny destroy!!! Po koncercie wszyscy rozeszli się do swoich domów, do rodzin, do żon, a ja wracałem sam praktycznie donikąd. Zacząłem trzeźwieć. Pierwszy raz nie miałem pomysłu na jutro, i właśnie wtedy dotarło do mnie, że tak naprawdę nie mam nic, nie mam nikogo. To nie były tylko moje myśli, ja to zaczynałem czuć, czuć samotność. Poczułem się jakby ktoś mnie oszukał - przecież miało być fajnie, miałem czuć się super, a ostatecznie płakałem jak dziecko. Zaczął do tego padać deszcz - po prostu deprecha. Chciałem popełnić samobójstwo. To był mój koniec świata, ja nie miałem jutra, ja nie chciałem po prostu go mieć. Moje życie przeleciało mi przed oczami jak film. Przypomniało mi się dzieciństwo. Pomyślałem sobie, że przecież ja taki nie jestem. Chciałem, żeby ktoś mnie kochał. Nigdy nie czułem się kochany, nie wiedziałem jak to jest. Usiadłem na mokrej ziemi i zacząłem przez łzy mówić do Boga: "Boże, jeżeli Ty jesteś, to oddaję w Twoje ręce moje życie, bo sam nie potrafię sobie z nim poradzić". Dosyć długo tam siedziałem zanim mi przeszło. Na drugi dzień nic wielkiego się nie wydarzyło, ale zadzwoniłem do Moniki i ją przeprosiłem.
Po jakimś czasie znów zamieszkaliśmy razem i wzięliśmy ślub cywilny. Mieliśmy pracę i wiodło nam się nieźle. Wszystko zaczynało się jakoś układać, ale ciągle byliśmy w klimatach i często wychodziliśmy ze znajomymi do knajpy, co kończyło się kłótniami. Nie mogliśmy mieć dzieci i tak żyliśmy sobie od soboty do soboty.
Pewnej nocy obudził mnie głos, który wypowiedział moje imię. Pomyślałem, że ktoś woła mnie za oknem, ale okna i drzwi były szczelnie zamknięte. Głos był spokojny, jakby ktoś wypowiedział je w pokoju, w którym spaliśmy, więc nie mógł dochodzić z zewnątrz. Nawet kiedy się przebudziłem nasłuchiwałem, czy ktoś jest za oknem, ale nikogo nie było słychać. Głos sam w sobie był normalny, nic wielkiego, więc poszedłem spać.
To jednak co zaczęło się ze mną dziać następnego dnia, to coś niesamowitego. Dostałem ogromną siłę do życia (euforia). Czułem ogromną miłość, bardzo kochałem moją żonę, ale to było coś innego. Totalny pokój, czułem się jakby ktoś opowiedział mi ze zrozumieniem o całym sensie istnienia świata. Tym sensem jest miłość. Ja siebie o nic już nie pytałem. Nie było już pytań, były tylko odpowiedzi. Rozglądałem się dookoła siebie i widziałem Boga, wszystko wskazywało na Niego i mówiło o Nim. Każda piosenka mówiła o miłości i o tęsknocie za nią - Bóg Jest miłością. Kiedyś brałem różnego rodzaju narkotyki, żeby się podkręcić: amfetamina, lsd, paliłem dużo marihuany, jadłem bardzo dużo grzybów halucynogennych - kochałem ten stan. Powiem ci, że to co wtedy czułem przebiło wszystko. Już wiem czego szukałem w życiu i w narkotykach: uczucia szczęścia. Narkotyki były sztucznym wytworem tego stanu, który po kilku godzinach się kończył i pozostawał tylko stan powrotu do szarówy codzienności. A uczucie szczęścia trwało cały czas, za darmo, bez niszczenia zdrowia! Zrozumiałem wtedy kto mnie zawołał po imieniu. To był Jezus!!! Dziś wiem, że On naprawdę żyje, jest tutaj: był, jest i będzie, bez względy na to, czy mi się podoba, czy też nie. Pomyślałem sobie, że skoro On żyje, to wszystko co mówił musi być prawdą. Pobiegłem do księgarni i kupiłem Pismo Święte. Zacząłem je czytać. Pierwszą księgę jaką przeczytałem była Księga Mądrości. Chciałem to pojąć, zrozumieć, ogarnąć Boga. Moja żona myślała wtedy, że dostałem na głowę, że to mój chwilowy odpał. Ja opowiadałem jej o Bogu, że On naprawdę istnieje, że Jezus żyje. Mówiłem jej o tym, co czuję i o tym co przeczytałem w Biblii.
Po kilku dniach w nocy kiedy spaliśmy obudziły nas otwierające się drzwi do pokoju, nie było słychać naciskanej klamki, po prostu się otworzyły. Moja żona się przeraziła, a ja powiedziałem, żeby się nie bała. Przecież nie wyskoczą z zawiasów i nie przyjdą, żeby zrobić nam krzywdę. Pamiętam mój spokój, wiedziałem co to znaczy. Jezus Chrystus otworzył drzwi do mojego serca. Następnego dnia kilkakrotnie sprawdzałem drzwi - nie mogły otworzyć się same. Żona też w końcu chwyciła za Pismo św. i zaczęła je czytać. Dla niej świadectwem jest nasza córeczka, o którą staraliśmy się dosyć długo, jeżdżąc po klinikach bezpłodności. Ona jest dzieckiem wyproszonym u Boga przez wstawiennictwo Maryi - to była rozmowa matki z matką.
Miałem kiedyś takiego kumpla, który zawsze przynosił mi jakieś nowości płytowe. Na tamten czas z moich znajomych tylko on miał internet i miał naprawdę sporo muzyki. Ten kumpel był ateistą, zresztą tak był wychowany i nigdy nawet nie chciał słyszeć o Bogu. Kiedy przyszedł do mnie, to nie mówiłem mu o tym co mnie spotkało, nie miałem takiej potrzeby. Przyniósł mi jak zwykle sporo muzyki, na płycie były takie zespoły jak: "Cock Sparrer", "4Skins", "The Adicts", czy "The Business", klasyka starego oja, i był pomiędzy nimi folder o nazwie "Tymoteusz", coś co nie pasowało do całej tej reszty. To był zespół "2Tm 2,3" nie zastanawiałem się nad tym, skąd się wziął na tej płycie, wiedziałem że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, nawet ateiści nie świadomie mogą być Jego narzędziem. To był taki prezent od Boga dla mnie – coś do posłuchania. Ale werset 2Tm 2,3 był też informacją, że nie będzie lekko.
Kiedy spotykaliśmy się ze starymi znajomymi, ja mówiłem tylko o jednym, o Jezusie Chrystusie. Piliśmy browary w knajpie ze starymi, zatwardziałymi punkowcami i skinheadami, i rozmawialiśmy o Jezusie! Miałem takiego przyjaciela, który był dilerem w naszym mieście. Koleś handlował od zawsze i nigdy go nie złapali, wszyscy wiedzieli, ale nigdy go nie złapali. Wiadomo, że jak dilował, to sam ćpał. Powiem szczerze, że jeszcze nigdy nie widziałem go trzeźwego. Kiedyś zacząłem mówić mu o Jezusie. Nie unikał tego. Jedyne co mnie zdumiewało to fakt, że zna Pismo Święte, cytował mi konkretne fragmenty, nie rozumiałem tego wtedy. On coraz częściej przychodził do mnie, jakby szukał pomocy, ale każda rozmowa kończyła się kłótnią o sprawy Boga. Kiedyś przyszedł do mnie i chciał pożyczyć magnetofon i jakąś muzykę do słuchania, bo robi imprezę na chacie. Miałem magnetofon, którego nie używałem i tylko jedną płytę "2Tm2,3", którą akurat wałkowałem. Nie pożyczyłem mu tego, wiedziałem że jest ćpunem, że sprzeda magnetofon, który mu pożyczę i kupi narkotyki. Następnego dnia dowiedziałem się, że w nocy się powiesił. Były to jego urodziny. Muzyka ze Słowem Bożym mogła mu pomóc, ja to wiedziałem. Bardzo mnie to dotknęło, obwiniałem się za to wszystko, to jeden z głównych powodów założenia tego, co dzisiaj nazywa się "Apostołowie w Glanach". Bóg chciał, żebym poszedł właśnie do takich ludzi, to był okres w moim życiu kiedy wielu ludzi, których znałem, traciło życie w bardzo głupich okolicznościach. Jeden, z którym kiedyś konkurowałem o żonę - zmarł od Aids. Drugi, który nas poznał wpadł po pijaku pod tramwaj i zginął na miejscu. Inny, który ledwo skończył 16 lat, chciał spróbować jak to jest po heroinie. I kupił trefny towar - wstrzykną sobie do żył strychninę i zmarł.
Oprócz "Tymoteusza", słuchałem jeszcze "Moskwy". Nie było tam jawnie biblijnych czy religijnych tekstów, ale Bóg przez nie do mnie mówił, ja to rozumiałem tak:
"... Kiedy w oczach płonął blask Zobaczyłeś wtedy, jak Uciekałeś cały czas Od tego, co w sobie naprawdę masz! A teraz nie masz barier! Wiesz, jak jest, bo idziesz tam, gdzie jasno! To Twój czas, by iść przed siebie prosto i nie zbaczać już! Jeśli wierzysz mocno, nie zawróci Cię nikt! ... ...To niewidzialna siła, ta, która Wszystko, co jest, sama stworzyła! To Twój czas, by iść przed siebie prosto i nie zbaczać już! Jeśli wierzysz mocno, nie zawróci Cię nikt! ..."
Albo :
"...Cały czas, Swoją wolność w ręku masz! Urodziłeś się, by żyć I wolnym być! Być!!! Nie uciekaj, nie bój się Inni kłamią, a ty nie! Czujesz więcej, pokaż, jak! To, co masz, innym daj!!! Nieważne, jak, ale daj, Co w sobie masz To, co masz - innym daj!!! ..."
"... Moje myśli, moje czyny legły w gruzach Nie potrzeba bohatera - świat się zmienia Więc umrzyj dla świata by narodzić się na nowo Bez defektów! ..."
Ja tego słuchałem i czułem jak unoszę się nad ziemią. Czułem się tak rześko, jakby przez mój umysł wiał wiatr. Nieraz czułem za swoimi plecami, jakby ogromną czarną chmurę Bożego gniewu. Czułem wtedy paniczny strach, wiedziałem, że ludzie muszą poznać Boga i Ewangelię, że muszą się nawrócić. Wiedziałem, że nie ma nic ważniejszego niż On. Przypominałem sobie moje grzechy i wypisywałem je na kartce. Wiedziałem, że Bóg o nich wie, ale musiałem się do tego przyznać. Spaliłem tę kartkę i błagałem o przebaczenie. Żydzi palili na ofiarę Bogu baranka bez skazy, a ja nie miałem nic, co mógłby Jemu ofiarować, tylko własne grzechy. Nie wiedziałem, jak mam się zachować, ale wiedziałem, że muszę to zrobić bez względu na konsekwencje.
Monika zaszła w ciążę, więc dobrze by było wziąć ślub kościelny, żeby można było potem ochrzcić dziecko. Mieliśmy już ślub cywilny, ale teraz oboje chcieliśmy ślubować sobie przed Bogiem. Poszliśmy do swojej parafii dowiedzieć się coś o tych sprawach. W kancelarii siedział ksiądz, który bardzo mnie zaskoczył - zawsze byłem przekonany, że katolicy nie czytają Pisma Świętego. U mnie w rodzinie tak było, wszyscy chodzili do Kościoła i twierdzili, że wierzą, ale nigdy nie słyszałem o Piśmie Świętym. A ten ksiądz za każdym razem, kiedy tam szliśmy czytał Biblię. Chodziłem do niego w wyćwiekowanej skórze i glanach, a on mimo to zgadzał się na ślub i na chrzest dziecka. Miałem w Kościele tylko kartotekę, ale żyłem poza Kościołem. Nigdy mu nie powiedziałem, co się stało w moim życiu, bo nawet nie miałem bierzmowania. Lecz On mimo to na wszystko się zgodził. Właśnie u niego pierwszy raz się spowiadałem - facetowi, z którym rozmawiałem, którego poznałem i nie miałem żadnych oporów, żeby mówić o swoich największych grzechach. Wiedziałem, że nie do niego to mówię, to wszystko po prostu musiało ze mnie wyjść. Płakałem jak dziecko, nie obchodziło mnie, że dookoła stali ludzie, Bóg był najważniejszy. Wiedziałem, że mi przebaczy, ponieważ On zawsze przebacza. Ten sam ksiądz udzielił nam ślubu i ochrzcił naszą córkę.
Kiedy czytałem Nowy Testament, a dokładnie Ewangelie wg św. Mateusza, trafiłem tam na werset, który mówił o znakach nadchodzącego końca świata i powtórnym przyjściu Jezusa Chrystusa (Mt 24,4). Strasznie trafił we mnie ten fragment, wiedziałem, że to nastąpi niedługo. Prosiłem Boga o mądrość, żebym wiedział jak zanieść światu Ewangelię, bo pragnąłem, żeby ludzie ją poznali. Czytając Biblię można poznać Boga i zrozumieć, dlaczego to wszystko musi się stać. Bóg chce, żeby Ewangelia rozchodziła się jakkolwiek. Nie ma żadnych zasad, jest w tym totalna wolność. Jesteśmy stworzeni na Boży wzór i podobieństwo, mamy prawo do tworzenia. Modliłem się, by mnie posłał do ludzi, mówiłem, że jestem Jego narzędziem. Później zaczęły się problemy finansowe, bardzo mało zarabiałem. Na wynajętym mieszkaniu nie byłem już wstanie utrzymać siebie, żony i malutkiego dziecka. Pojawiła się perspektywa wyjazdu do Wałbrzycha (z którego pochodziła Monika), miasto z największym bezrobociem w Polsce. Mieliśmy tam tylko mieszkanie, które należało do Jej taty. Opłacenie tego mieszkania dwukrotnie przebijało poprzednie, w którym mieszkaliśmy, ale ja już wtedy wiedziałem, że to jest działanie Boże. Więc spakowaliśmy się i wyjechaliśmy.
Niedaleko nas był Zbór Świadków Jehowy i często chodzili po osiedlu i mówili o Biblii, reklamowali się jako wnikliwi badacze Pisma Świętego. Myślałem, że skoro czytają i z taką odwagą głoszą po domach Słowo Boże, to muszą znać prawdę. Żona miała w rodzinie Świadków Jehowy, i kiedyś podrzucali Jej rodzinie swoje książki. One nadal były w tym mieszkaniu, więc zabrałem się do czytania. Przeczytałem je wszystkie. Bardzo interesowała mnie interpretacja Apokalipsy św. Jana, bo czytając ją w Biblii nic nie rozumiałem, a książka Świadków Jehowy wszystko wyjaśniała i miała fajne obrazki. Przeczytałem tam o liczbie i wizerunku bestii, które ludzie mieli przyjąć na prawą rękę lub czoło i należeć do niej. To była interpretacja dosłowna. Wpadłem w panikę, bo miałem na prawej ręce wytatuowany wizerunek diabła. Myślałem sobie - co ja zrobiłem, jestem stracony, chciałem oblać sobie rękę benzyną i ją podpalić. Błagałem Boga o przebaczenie, żeby to ze mnie zmazał. Poczułem w swoim sercu, żeby podejść do lustra i spojrzeć sobie w twarz, zobaczyłem starą bliznę na czole, która była w kształcie krzyża i zrozumiałem, że należę tylko do Boga - Pan jest wielki!!! Czytałem już wcześniej Biblię i w ich książkach wiele mi nie pasowało i dużo dowiedziałem się o nich od rodziny, że tak naprawdę to życie codzienne nie ma wiele wspólnego z tym, co o sobie mówią, więc to zostawiłem.
Miałem straszne problemy ze znalezieniem pracy, łapałem się czegokolwiek. Pracowałem na budowie po 10 godzin jako pomocnik za najniższe stawki. Bóg nie chciał, żeby było mi łatwo. Wiedziałem o tym, że chce żebym poczuł to miasto, z czym się zmagają ludzie, którzy tu mieszkają, żebym potrafił ich zrozumieć, ale też żebym nauczył się ufać Bogu bez granic. Jedyne co mnie trzymało i dawało siłę to Ewangelia, a zwłaszcza wersety z Mateusza (Mt 6,24-34):
"Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie. Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary? Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy."
Strasznie mnie nakręcał ten fragment, wiedziałem, że wszyscy muszą go poznać. Drukowałem go z kilkoma innymi wersetami na takich małych karteczkach z dopiskiem: "Czytaj Pismo Święte" i roznosiłem po osiedlu wrzucając je do skrzynek pocztowych. Rozklejałem jeszcze wlepki własnej roboty.
Osiedle, na którym mieszkamy, jest największym skupiskiem ludzi w Wałbrzychu. Praktycznie same dziesięciopiętrowe bloki, więc było co robić. Dawało mi to ogromnego kopa - po 10 godzinach pracy wracałem do domu drukowałem ulotki z wersetem. Wstawałem o piątej rano, roznosiłem je po osiedlu i na ósmą szedłem do pracy i tak codziennie. W ogóle się nie męczyłem, wiedziałem, że muszę to zrobić, już teraz, w tym momencie. Żona przyniosła raz do domu taką książkę: "Listy z Mediugoria", było tam coś o objawieniach. Nie interesował mnie ten temat, bo uważałem, że tylko Biblia jest jedynym pełnym objawieniem. Mówiła, że w tej książce też jest o czytaniu Pisma Świętego. Przeczytałem ten fragment - wklejam go dosłownie jak jest napisane: str. 126 "W każdą środę czytajcie fragment Ewangelii według św. Mateusza (Mt 6,24-34), przed Najświętszym Sakramentem, lub jeśli nie możecie pójść do Kościoła, czytajcie go w rodzinie." 5 marca 1984 - dwadzieścia jeden dni przed moim urodzeniem - ciarki przeszły mi po plecach i po głowie...
Wiedziałem, że roznoszenie kartek z tym fragmentem nie jest przypadkowe. Dostałem wtedy pracę w fabryce, popracowałem tam ponad miesiąc i zaczął się tak zwany kryzys. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, łącznie ze mną zwolniono ok. 50 osób, w innej wielkiej fabryce ok. 100 osób, i planowano dalsze zwolnienia, a takich fabryk w jednym miejscu było ok. siedmiu. Widziałem jak małżeństwa w jednym dniu traciły pracę, bez żadnego uprzedzenia, po prostu przyjechaliśmy na swoją zmianę i dowiedzieliśmy się, że nie mamy pracy. Ja wiedziałem, że dla tych ludzi jedyną nadzieją jest Bóg i jego Słowo.
„Saper”
Świadectwo (pisowania oryginalna) publikujemy za zgodą „Sapera”
Więcej zobacz na Kragbiblijny.ehost.pl