Fronda.pl: Świętując Uroczystość Narodzenia Pańskiego, pochylamy się nad tajemnicą wcielenia Syna Bożego. W swojej najnowszej książce „Nadchodzą barbarzyńcy. Katecheza Boga w wydarzeniach” zauważa Ksiądz Profesor, że właśnie dlatego, iż jesteśmy „wyznawcami Boga, który wcielił się doskonale w ludzkie sprawy”, nie powinniśmy „ograniczać zainteresowań religijnych jedynie do tego, co duchowe i nadprzyrodzone, odklejając się od historii, od tego, co przeżywa społeczeństwo i co próbuje urzeczywistnić wysiłek polityczny”. To świętowane przez nas wydarzenie sprzed dwóch tysięcy lat, narodzenie Jezusa Chrystusa, ma dziś jeszcze realny wpływ na społeczne i polityczne życie Europejczyków? Chrześcijaństwo w Europie ma wciąż potencjał to bycia „solą ziemi” i kształtowania europejskich społeczeństw, czy samo nieuchronnie musi coraz bardziej ulegać dominującej w tych społeczeństwach kulturze?

Ks. prof. Robert Skrzypczak, dogmatyk, psycholog, duszpasterz akademicki: Nie jesteśmy pesymistami, jesteśmy chrześcijanami! Przywołam świadectwo, które zostawił nam prymas Holandii kard. Willem Eijk, dwukrotnie odwiedzając w tym roku Polskę. Kard. Eijk przyznał, że Kościół w Holandii, w przeciągu zaledwie jednego pokolenia, odniósł ogromne straty. Zarówno w stanie swojego posiadania, jak i w ludziach. Stał się terenem praktycznej, kolektywnej apostazji. Ksiądz kardynał mówił jednak o widocznych już zalążkach nowego, odradzającego się Kościoła. On odradza się w postaci młodych, spontanicznie tworzących się wspólnot. Ci młodzi ludzie może są jeszcze niewidoczni dla innych, ponieważ korzystają z miejsc i pór dnia mniej dostępnych dla oczu opinii publicznej. Jak mówił kard. Eijk, godziny otwarcia kościołów nie odpowiadają już dziś stylowi życia. Msze święte są odprawiane wtedy, kiedy większość ludzi tkwi w korkach, wracając z pracy czy uczelni. W tych młodych ludziach jednak prymas Holandii dostrzega odradzającą się miłość do Eucharystii, nabożeństwo do Matki Bożej oraz praktykę comiesięcznej spowiedzi. „Czego mógłbym więcej pragnąć? Przecież to jest katolicyzm w najczystszej postaci” – mówił. Dodał, że również w młodym pokoleniu księży dostrzega ogromne zamiłowanie i powrót do tego, co łączy wszystkie pokolenia wierzących w Chrystusa – do Tradycji, do piękna liturgii, do Credo. Jak mówi kard. Eijk, to starsze pokolenie, które wyłoniło się z posoborowia – chciało się „otwierać na świat”, postawiło na heterodoksję, na dialogizm i mutacje dogmatyczne – po prostu wymrze. W jego miejsce pojawi się natomiast nowe pokolenie, które zwiastuje powrót do istoty katolicyzmu.  

Myślę, że to, co dzieje się w Holandii, jest zapowiedzią tego, czego możemy spodziewać się w całej Europie. Sam kard. Eijk podkreśla, że oni jako pierwsi zanurzyli się w kryzys i być może pierwsi się z niego wyłonią. My byliśmy w Polsce chronieni przed zachodnimi turbulencjami dotyczącymi kwestii wiary, relacji do prawdy, do rzeczywistości, dotyczącymi odniesienia się do wizji człowieka. Byliśmy chronieni żelazną kurtyną, bo w latach 60. czy 70. mieliśmy inne problemy. Kiedy ten walec niewiary i dewastowania Kościoła teologicznymi czy socjologicznymi eksperymentami przetaczał się przez świat zachodni, my walczyliśmy o przetrwanie, również to duchowe i tożsamościowe – jako Polacy, jako katolicy – walcząc z dyktaturą komunistyczną. Natomiast ten walec przyjdzie i przychodzi także do nas. Dziś to dostrzegamy. W przeciwieństwie do Zachodu, zanurzającego się w kryzys na ślepo, my jednak możemy już mierzyć się z kryzysem cywilizacyjnym z otwartymi oczami, będąc go świadomi.

Ta nadzieja katolików jest dziś wystawiana na próbę nie tylko przez to, co dzieje się na świecie, ale również przez to, co dzieje się w samym Kościele. Wskazuje Ksiądz, że inspiracją do napisania tej książki były słowa o. Alfreda Cholewińskiego, wedle którego chrześcijanin nie powinien wypuszczać Biblii z jednej ręki i gazety z drugiej. W ostatnich dniach gazety zwróciły uwagę na dramatyczną sytuację finansową Stolicy Apostolskiej, będącą efektem znacznie mniejszych datków od wiernych. Mniej darowizn natomiast, to w ocenie dziennikarzy „Daily Express”, efekt rozczarowania katolików reformami papieża Franciszka. Ksiądz również jest rozczarowany jakimiś elementami tego pontyfikatu?

To za dużo powiedziane. Za wcześnie jeszcze, by dokonywać bilansu. Papież Franciszek żyje i czuje się dobrze. Nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Mogę powiedzieć, że nie zazdroszczę papieżowi Franciszkowi, że musiał przejąć ster Kościoła w tak trudnym okresie. Objął Stolicę Piotrową w momencie, w którym z jednej strony Kościół musiał się zmierzyć z bombą prowokującą zgorszenie i naruszającą jego wiarygodność, związaną z licznymi wykorzystywaniami seksualnymi, z naruszeniem niewinności dziecka ze strony niektórych swoich przedstawicieli. Z drugiej strony pontyfikat papieża Franciszka to czas wypalania się, wygasania cywilizacji zachodniej. Kościół żyjący w Afryce, czy odradzający się w Azji, jest w zupełnie innej kondycji. Wystarczy tylko spojrzeć na ogromną ilość powołań w Afryce. Zwłaszcza w Nigerii, gdzie słychać o seminariach mających ponad tysiąc kleryków. Warto też spojrzeć na to, jak wygląda Kościół w Wietnamie. Byłem pod wrażeniem nagrań i zdjęć, prezentowanych mi niedawno przez ludzi, którzy tam byli. Serce rośnie, patrząc na tę żywą wspólnotę. Można zazdrościć im takiej witalności. W świecie zachodnim natomiast Kościół podziela los cywilizacji, w której się rozwijał. Zachodnia, europejska cywilizacja się rozpada. Rozpada się kręgosłup wartości. Zostaliśmy też poddani – w mojej ocenie celowemu – eksperymentowi budowania społeczeństwa „otwartego” i spluralizowanego. Dziś ponosimy tego konsekwencje.

Opisuje Ksiądz w swojej książce przejście w podejściu Kościoła do wyznawców judaizmu, które dokonało się po Soborze Watykańskim II. To przejścia od uznawania Żydów za tych, którzy – nie przyjmując Chrystusa – odrzucili przymierze z Bogiem, aż do stwierdzenia św. Jana Pawła II, że przymierze zawarte przez Boga z ludem Izraela nadal obowiązuje. Abstrahując od teologicznych aspektów tego przejścia, trudno nie dostrzec, że w jakimś stopniu zostało ono podyktowane sytuacją polityczną po II wojnie światowej. W dobie laicyzacji Kościół ma dziś coraz mniejszy wpływ na politykę. Jaki natomiast wpływ na Kościół ma polityka? W dokonującej się za pontyfikatu papieża Franciszka rewolucji widzi Ksiądz wpływ tej wielkiej polityki?

Sięgnął Pan w tym pytaniu po wiele tematów, których usiłowałem trochę dotknąć i zgłębić w książce. To m.in. właśnie temat obecności i wpływu środowisk żydowskich na współczesną politykę, zwłaszcza na globalizm polityczny i ekonomiczny. Przyjrzałem się fenomenowi szeroko rozwijającego się, ogromnie ekspansywnego ruchu Chabad-Lubawicz. Jest to mesjanistyczny ruch Żydów związanych z dawnym środowiskiem chasydów, który skupia się wokół idei pojawienia się Mesjasza z Brooklynu, czyli rabina Menachema Mendela Schneersona. Chabad-Lubawicz ma w ręku ogromny potencjał gospodarczy i finansowy świata, a pod jego wpływem pozostaje wielu polityków. Niektórzy z nich są wręcz wybierani dzięki wsparciu tego ruchu. Próbuję też zwrócić uwagę na to, co dzieje się w samym Izraelu. To niezwykle istotne zwłaszcza dziś, kiedy po władzę sięgnęła frakcja Żydów nastawionych bardzo narodowo, ortodoksyjnie. Wielu z nich jest skupionych wokół idei powracającego Mesjasza. Sam premier Binjamin Netanjahu nie ukrywa swoich związków z Chabad-Lubawicz. Wielu z ortodoksyjnych Żydów, którzy od samych Lubawiczów się odcinają, również jest bardzo przejętych ideą przyjścia Mesjasza na ziemię. Dość tylko wspomnieć tajemniczą postać zmarłego przed dwudziestu laty rabina Jicchaka Kaduriego, jednego z największych autorytetów odłamu kabalistycznego w judaizmie, który wieścił, że niebawem w Izraelu pojawi się Mesjasz. Te oczekiwania powodują, że wytworzyło się środowisko Żydów chcące odtworzyć świetność królestwa Dawida. W tym celu chcą odbudować Świątynię Jerozolimską, co przekłada się na ich stosunek do świata arabskiego, ale także do żyjących w Ziemi Świętej chrześcijan. Ci chrześcijanie znoszą dziś ciężar wyniosłości i siły, którą Żydzi chcą demonstrować.

Podobnie sytuacja wygląda w świecie muzułmańskim. Pragnę zwrócić uwagę na szyityzm, skoncentrowany głównie w ramach państwa irańskiego. Tam również trwa pewne ożywienie duchowe, religijno-fanatyczna mobilizacja związana z przekonaniem o nadejściu Mahdiego. Wedle Koranu, razem z nim ma pojawić się Jezus jako eschatologiczny prorok, zapowiadający czasy ostateczne.

Wreszcie jest imperialistyczna, agresywna Rosja, która inspiruje się dziwną dla nas ideą, wedle której Rosja jest zalążkiem nowego królestwa Chrystusa na świecie, a swoją agresję rozumie jako element walki ze światem Antychrysta, z którym utożsamia świat Zachodu.

Biorąc to wszystko pod uwagę, możemy powiedzieć, że siedzimy na beczce z prochem.

Co łączy żydowski mesjanizm, oczekiwanie na Mahgdiego przez szyitów i utożsamianie przez Rosjan świata zachodniego z Antychrystem?

Wspólnym mianownikiem tych trzech odmian przeżywania religijnego i politycznego mesjanizmu jest przekonanie, że aby nastał czas pokoju, sprawiedliwości i powrotu Boga na pierwsze miejsce, świat musi przejść przez Armagedon – potężną wojnę, w której zostanie wyeliminowany wróg. Mesjasz jest w tym ujęciu figurą przypominając wyobrażenia zelotów z czasów Jezusa, to znaczy jest kimś, kto poprowadzi wybrany lud do walki.

Te inspiracje nie mają nic wspólnego z nauczeniem Chrystusa i chrześcijaństwem. Dlaczego postanowił Ksiądz przyjrzeć się im w swojej książce?

Ponieważ są one bardzo niebezpieczne. W książce nie interesuje mnie analiza geopolityczna czy politologiczna, bo nie jestem w tych dziedzinach kompetentny. Przywołuję natomiast te inspiracje jako pewien rodzaj przestrogi przed tendencjami, które widzę w elitach politycznych mojej Ojczyzny. To moja odpowiedź na lewicowo-liberalne tendencje, w ramach których wyobrażono sobie, że przyszły świat będzie pozbawiony jakichkolwiek elementów czy relacji religijnych, a nowe społeczeństwo będzie całkowicie zateizowane i laickie w swojej przestrzeni publicznej. To myślenie bardzo niebezpieczne z punktu widzenia naszego położenia geopolitycznego, ale również z punktu widzenia naszej tożsamości narodowej. Bardzo niebezpieczne jest dziś lekceważenie religii, wyrzucanie jej ze szkół i rugowanie elementu religijnego z kształcenia wyższego. To droga do ignorancji, ponieważ czynnik religijny jest bardzo istotny dla zrozumienia dzisiejszego świata i tego, co dzieje się w przestrzeni publicznej. Ale jest to niebezpieczne również z punktu widzenia naszego przetrwania. Jeżeli pozwolimy sobie osłabić czy wypłukać z siebie substancję, tożsamość katolicką, to czym będziemy? Na czym polega polska wyjątkowość, oryginalność? Proszę zwrócić uwagę, że w święta sięgamy po pierogi, które są ruskie albo ukraińskie, barszcz ukraiński albo ciasto francuskie. Gdzie jest nasza tożsamość? Gdzie jest nasz pień, nasz fundament? Polska zawsze była silna i niebezpieczna dla wrogów nie dlatego, że mieliśmy świetną broń czy ogromne zasoby finansowe, ale dlatego, że sięgaliśmy po duchową mobilizację, wynikającą z naszej wiary w Boga, Jezusa Chrystusa jako powszechnego Zbawiciela i sięgaliśmy po przekonanie, że Maryja, nasza duchowa Królowa, jest z nami.

Pytając o wpływ polityki na funkcjonowanie Kościoła, myślałem o przywołanych przez Księdza w książce doniesieniach na temat odcięcia Watykanu od systemu SWIFT w przeddzień abdykacji Benedykta XVI. Obawia się Ksiądz Profesor, że lewicowo-liberalne elity w świecie zachodnim mają narzędzia nacisku, aby wywierać wpływ również na doktrynę Kościoła?

Zawsze istniał finansowy nacisk na funkcjonowanie Watykanu i samego papieża. Wystarczy wspomnieć o procedurach, bardzo często o charakterze kryminalnym, w które był wciągany Bank Watykański już za czasów Jana Pawła II. Później, w czasie pontyfikatu Benedykta XVI wychodziły na światło dzienne różne powiązania pomiędzy bankierami związanymi z Bankiem Watykańskim, a czołowymi włoskimi mafiosami czy międzynarodowymi instytucjami. Dla nas, Polaków obserwujących życie Kościoła, nie było to aż tak przejmujące. Dla moich przyjaciół Włochów, zwłaszcza pracujących w sektorze finansów czy polityki, było to jednak bardzo gorszące. Papież Benedykt podjął trud uporządkowania tych spraw. W moim przekonaniu, to wplątanie Banku Watykańskiego w nieczyste, mroczne operacje światowe, było sposobem wywierania wpływu na papieża i wpływania na duchową misję Kościoła. Było to próbą wplątywania Kościoła w sprawy martwe, brudne, aby go osłabić, obniżyć jego gorliwość i ograniczyć duchową autonomię. Pewnym symbolem jest tutaj to, co stało się z kard. Georgem Pellem, który okazał się bardzo skutecznym czyścicielem spraw finansowych w Watykanie. Został całkowicie niesłusznie oskarżony i umieszczony w więzieniu o zaostrzonym rygorze w swojej rodzinnej Australii. Sam później powiedział, że wystrzelono do niego z australijskich armat, ale kule do nich przywieziono z Włoch.

W książce przywołuję epizod związany z posłużeniem się systemem SWIFT przez ówczesne elity polityczno-finansowe do wywierania presji na politykę Watykanu i na papieża. Przypomnę, że odłączenie od tego systemu powoduje zablokowanie wszystkich transakcji finansowych. Środki więc nie mogą docierać do nuncjatur, do centrów misyjnych, szkół, szpitali itd. Zbieżność posłużenia się tym narzędziem z dymisją Benedykta XVI daje dużo do myślenia. Podobnie jak do myślenia daje list skierowany przez katolickich liderów amerykańskich do prezydenta elekta USA Donalda Trumpa. W tym liście, który został opublikowany w Internecie, katoliccy liderzy proszą Trumpa o wyjaśnienie kwestii użycia sił finansowych do zmuszenia Benedykta XVI do ustąpienia oraz wpływu CIA na przebieg konklawe z 2013 roku.

To wszystko pokazuje nam, że nasze czasy nie są lepsze od dawnych. Kościół zawsze uginał się pod naciskiem koronowanych głów. Uginał się pod naciskiem wielkich tego świata, którzy poprzez inwestyturę, poprzez finanse próbowali wpływać na decyzje papieża, a nawet na sam wybór papieża. Było tak, kiedy tysiąc lat temu Kościół przechodził przez potworny kryzys papiestwa. Kiedy zajrzymy do katalogu następców św. Piotra zobaczymy, że pojawiali się papieże, których pontyfikaty trwały kilka miesięcy, a kończyły się wygnaniem lub zabójstwem. Kościół już wtedy przechodził przez ten potężny ból. Dzisiejsza epoka okazuje się wcale nie lepsza od poprzednich. Świat polityki nie zamierza rezygnować z wtrącania się w sprawy kościelne, czy nawet z próby przejęcia Kościoła – na poziomie zarządzania nim, a także planowania jego działalności misyjnej, duszpasterskiej.

Kluczowym elementem reformy realizowanej przez papieża Franciszka stało się dążenie do Kościoła bardziej „synodalnego”. W październiku zakończył się dwuletni proces synodalny, który miał pomóc w realizacji tego celu. Po dwóch latach Synodu pojęcie synodalności wciąż wydaje się nam jednak nieostre. Ksiądz tymczasem używa w swojej książce terminu „ideologia synodalności”. Czym jest ta ideologia?

Synody towarzyszą Kościołowi prawie od początku jego istnienia. Są one pewną formą wspólnotowego zwracania się do Boga o pomoc w szczególnych momentach, kiedy zagrożony jest depozyt wiary albo jedność Kościoła. W takich kryzysowych momentach, aby bronić się przed różnego rodzaju herezjami lub podziałami, sięgano właśnie po synody, czyli zgromadzenia biskupów. Biskupi wspólnie się modlili, wymieniali doświadczeniami i wydawali wspólny akt, będący rodzajem wyznania wiary, który stawał się punktem odniesienia do opracowywania działalności misyjnej. Najpierw dokonywało się to w wymiarze lokalnym, a od IV wieku, w wymiarze powszechnym Kościół zaczął posługiwać się soborami. To zrozumiałe i cenne narzędzie. Zawsze przy tym było ono wierne regule, że synodus episcoporum est. Synod jest zgromadzeniem pasterzy – biskupów, czyli głów Kościołów lokalnych.

Czym innym jest natomiast pojawienie się pewnego neologizmu, jakim jest synodalność, czym innym są orzeczenia na temat tego, że synodalność jest konstytutywnym elementem Kościoła. Warto sięgnąć po ważną intuicję Josepha Ratizngera z okresu Soboru Watykańskiego II, kiedy to podkreślał on, że siłą Kościoła jest korzystanie z tych narzędzi, jakimi są synody i sobory, ale jednocześnie są one tym skuteczniejsze, im rzadziej się po nie sięga. Synodalny czy soborowy sposób zarządzania Kościołem i jego działalnością duszpasterską zawsze bowiem łączy się z ryzykiem odwrócenia uwagi od głoszenia Kerygmatu, przekazywania wiary i prowadzenia ludzi do świętości. To ryzyko rezygnacji z prymatu życia nadprzyrodzonego na rzecz dyskusji, debat, okrągłych stołów, organizowania konferencji i konferencji z okazji rocznic konferencji. To niebezpieczeństwo marnowania energii na drukowanie biuletynów, które Benedykt XVI nazywał niebezpieczeństwem chrześcijaństwa papierowego.

Po Soborze Watykańskim II Kościół wrócił do chętnego sięgania po synody jako narzędzie rozstrzygania sporów. Mam jednak wrażenie, że dziś – oczywiście generalizuję – zamiast skupić się na budowaniu miłości w sercach wiernych i przekazie wiary, stajemy się Kościołem skupionym na sobie. Koncentrujemy się na tematach władzy w Kościele, kwestiach związanych z nieustanną zmianą dotychczasowych paradygmatów czy reguł odnoszących się do moralności. W ten sposób, zamiast być wspólnotą głoszącą Ewangelię wszelkiemu stworzeniu, jak chciał tego Jezus Chrystus, stajemy się wspólnotą skupioną na swoich sprawach, tak zużywając swoją energię. Wystarczy, że ludzie oddaleni od Kościoła czy niewierzący choć trochę przyjrzą się stanowi naszych debat, by stwierdzić, że nieustannie poddajemy dyskusjom rozumienie samego Pisma Świętego, dogmatów i dyscypliny. Wówczas dochodzą do wniosku, że jesteśmy niewiarygodni, bo sami nie wiemy, w co wierzymy i na czym stoimy.

To bardzo niebezpieczne. Chrześcijanie zawsze w swojej misji kierowali się przekonaniem, że sami nie budzą światła, które w sobie niosą, ani nie wymyślają praw, które zostały im powierzone. Są jedynie świadkami i stróżami Bożego Objawienia, które dokonało się definitywnie w Jezusie Chrystusie. Dlatego chrześcijanie zawsze mówili o sobie jako o świetle dla świata z jednej strony i cudzoziemcach w obcej ziemi - z drugiej. Znosząc przez wieki skutki przyznawania się do Chrystusa, mieli świadomość, że to cierpienie ma sens, bowiem są dla świata tym, czym dusza dla człowieka. Dzisiaj to wszystko ulega pewnemu zamgleniu i zamętowi. Przechodzimy przez okres pewnych turbulencji. Patrząc na niektóre, działające w Kościele środowiska, zapędy niemieckiej Drogi synodalnej czy propozycje synodalne pojawiające się w Kościele Anglii i Szkocji lub Hiszpanii widzimy, że znaleźliśmy się w sytuacji człowieka, który jadąc rozpędzonym samochodem, nagle zaczął próbować wymieniać koła albo nawet całe podwozie.

Trzecią część książki rozpoczyna Ksiądz cytatem z abpa Fultona J. Sheena, który pisał, że „gdyby nie był katolikiem, a chciałby odkryć, który Kościół jest dzisiaj w świecie tym prawdziwym, wówczas poszedłby szukać takiego Kościoła, który nie dogaduje się ze światem”. Obawia się Ksiądz, że wkrótce nie będzie można powiedzieć tego o Kościele katolickim? Poprzez tę ideologię synodalizmu Kościół może wejść w dialog ze światem tak dalece, że zacznie przyjmować jako swoje choćby podejście tego świata do moralności seksualnej, mniejszości seksualnych czy aborcji?

Bez wątpienia znaleźliśmy się na rozdrożu. Wszystko zależy od tego, czy Kościół będzie chciał być solą dla świata, czy będziemy woleli stać się słodzikiem, czyli zharmonizować się z duchem tego świata. Takie niebezpieczeństwo pojawia się choćby w głoszonych w ramach niemieckiej Drogi synodalnej propozycjach dot. zmiany źródeł Objawienia. Te propozycje zakładają, że już nie Pismo Święte, Tradycja, liturgia i żywoty świętych mają być najważniejszym sposobem odczytania woli Boga. Zamiast tego Kościół miałby sięgnąć po zbierające opinię publiczną ankiety czy osiągnięcia współczesnych nauk humanistycznych. Tak, jakby Bóg chciał dziś bardziej komunikować swoją wolę przez te ankiety, aniżeli przez Biblię i Tradycję.

Kościół zawsze miał świadomość trudności, którą jeden z niemieckich teologów określił po Soborze Watykańskim II jako identity involvment dilema. Kościół zawsze przeżywa kryzys związany z tym, że jeżeli otworzy się zbyt mocno na ten świat, również w intencjach misyjnych, to zaryzykuje utratę własnej tożsamości. Z drugiej natomiast strony, koncentracja na umacnianiu swojej tożsamości i skupienie na własnych sprawach grozi utratą wspólnego języka i niezrozumieniem wśród ludzi na zewnątrz, będących przedmiotem misji Kościoła. Potrzeba tutaj rozeznania, w którym nigdy nie można kierować się kategorią podobania światu. W świecie globalizacji i panujących mediów to bardzo silna pokusa. Dlatego potrzebujemy trzymać się zasady wyrażonej na początku Mądrości Syracha: „Synu, jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenie!” oraz zasady wyrażonej przez ojców pustyni: „Synu, nie martw się w jaki sposób uda ci się wyrzec tego świata dla miłowania Boga, bowiem jeśli naprawdę pokochasz Boga, to wtedy świat sam z ciebie zrezygnuje”.

Jednym z ważniejszych tematów pontyfikatu papieża Franciszka jest problem przybywających do Europy imigrantów. Okres Boże Narodzenia przynosi zwolennikom polityki „otwartych drzwi” argument z dzieciństwa Jezusa, który musiał uciekać przed Herodem do Egiptu. Rzeczywiście katolicy powinni pozwolić sobie w tym względzie na pewną naiwność i kierować się wyłącznie nakazem miłości bliźniego, czy jednak powinien zwyciężyć tutaj zdrowy rozsądek?

Musimy sięgać po zasadę, która często wybrzmiewa w nauczaniu papieża Franciszka, zasadę rozeznawania. Dar czy charyzmat rozróżniania, po grecku diakrisis, to zdolność wyczucia tego, gdzie jest prawda i czego chce Bóg.

Wymogiem naszej wiary w Chrystusa jest przychodzenie z pomocą ludziom potrzebującym. Zostaniemy z tego osądzeni: „byłem głodny, a daliście Mi jeść, byłem spragniony, a daliście Mi pić, byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”. Z drugiej jednak strony coraz bardziej zdajemy sobie sprawę z tego, że ruch migracyjny, a głębiej pewne idee związane z pluralistycznym, otwartym społeczeństwem, są elementem ofensywy ideologicznej proponowanej przez lewicowo-liberalny świat bez Boga.

W połowie listopada na łamach „Le Figaro” ukazał się artykuł prof. Chantal Delsol, która interpretując to, co wydarzyło się w Stanach Zjednoczonych – tak zaskakująco liczne poparcie dla powrotu prezydenta Trumpa na urząd przywódcy najważniejszego państwa – stwierdziła, że to nie efekt powstania jakiegoś nowego nurtu, ale ujawnienie się już kiełkującej przemiany w amerykańskim społeczeństwie. Wedle tej francuskiej badaczki, ruch ten można by nazwać „ruchem zdrowego rozsądku”. Ludzie postanowili wreszcie zaprotestować przeciwko temu, co narzucają im z góry ośrodki polityczne, agendy organizowane w imię światowych forów ekonomicznych czy organizacji międzynarodowych. Postanowili sprzeciwić się ofensywie, której nie mogą już znieść. Powiedzieli, że mają dość narzucania im ideologii otwartych granic czy przejmowania inicjatywy w wychowaniu ich dzieci i wnuków. Mają dość agend równościowych, faworyzujących środowiska LGBT i mają dość posługiwania się takimi terminami jak „faszyzm”, „rasizm” czy „dyskryminacja” do zwalczania takich wartości, jak rodzina, ojczyzna i Bóg w miejscach publicznej debaty i środkach masowego przekazu. Ludzie mają dość i sięgnęli po zdrowy rozsądek.

W Polsce dostrzegam to choćby w niedawnym kongresie przedsiębiorców „Chcemy Mieć Wpływ”, który odbył się w Grodzisku Mazowieckim. Rozmawiałem z uczestnikami tego wydarzenia. To ludzie, którzy mają swoje małe inicjatywy w Polsce, ciężko pracują, dają innym pracę i dokładają się do budżetu naszego państwa. Ci ludzie mają świadomość, że potrzebują na nowo skonsolidować swoje siły i skupić się wokół masztu najważniejszych wartości, o które warto się bić. Te wartości, to dla nich chrześcijańska wiara, wspólnota narodowa oraz rodzina. Wiedzą, że jeśli nie podejmą tej walki, za kilkanaście lat nie będziemy już mieli w Polsce żadnych prywatnych i rodzinnych inicjatyw. Wszystko zostanie zglobalizowane i zamienione w wielkie korporacje.

Tegoroczne Święta Bożego Narodzenia otwierają Rok Święty. Co zrobić, aby rzeczywiście stał się on takim w naszym życiu? Jak wykorzystać ten czas, aby ten jubileuszowy rok mógł być rzeczywiście czasem łaski?

Rok Święty zawsze jest darem. To czas, w którym Kościół nawiązuje do wydarzenia z Nazaretu. Kiedy Jezus wszedł do synagogi w swojej rodzinnej miejscowości, podano mu Księgę Izajasza. Otworzył ją jakby „na chybił trafił” i znalazł fragment, w którym było napisane: „Duch Pana Boga nade mną. bo Pan mnie namaścił. Posłał mnie, by głosić dobrą nowinę ubogim, by opatrywać rany serc złamanych, by zapowiadać wyzwolenie jeńcom i więźniom swobodę; aby obwieszczać rok łaski Pańskiej”. Kończąc czytać, Chrystus wskazał na siebie.

Rok Święty jest w Kościele czasem nawiązującym do tego, czego dotykaliśmy w tej rozmowie. Kościół bezwzględnie potrzebuje powrócić do swojego Pana i Założyciela. Potrzebuje wrócić do tego, co wyznaje w Credo - do prawdy o tym, że Chrystus jest jedynym i powszechnym Zbawicielem świata, a sam Kościół jest wspólnotą, która oferuje ludziom dostęp do życia wiecznego.

Rok Święty rozpoczyna się od symbolicznego otwarcia drzwi bazylik. Papież Franciszek uczynił to w Wigilię, w bazylice św. Piotra, a po nim robią to biskupi na całym świecie. Przechodzimy przez bramę główną kościołów, aby uzyskać łaski i odpusty. Korzystamy z sakramentów Kościoła, wracamy do pacierza, do wyznania wiary, Liturgii Godzin, adoracji Najświętszego Sakramentu i procesji maryjnych. Robimy to, wierząc Chrystusowi, który powiedział o sobie, że jest „bramą dla owiec”. Owce, które przechodzą przez tę bramę, znajdują pożywienie. To jest główny cel Kościoła. Rok Święty odkrywa to, co dla wiary chrześcijanina i katolika jest najistotniejsze. Miejmy nadzieję, że pozwoli nam on trochę uporządkować hierarchię ważności naszych spraw.