Fronda.pl: Mieszkający za Oceanem Wojciech Cejrowski w listopadzie na gorąco określił wyborczy triumf Donalda Trumpa mianem „cudu” oraz „zwycięstwa na skalę Lepanto”. Cejrowski przypomniał ponadto, że będący przecież protestantem Trump potrafił w święto Narodzin Matki Bożej zamieścić w social mediach wizerunek Maryi z Guadalupe z życzeniami urodzinowymi dla Matki Bożej, niedługo potem również papieski egzorcyzm do św. Michała Archanioła, a w uroczystość Wszystkich Świętych uczcił postaci kanonizowane przez Kościół katolicki. Czy mamy więc rzeczywiście przełom na miarę Lepanto choćby w aspekcie pewnego przełamania terroru poprawności politycznej poprzez odważne odwoływanie się do wiary i religii? I czy podobne rzeczy można byłoby sobie ogóle wyobrazić w trakcie prezydenckiej kampanii wyborczej nad Wisłą?
Kaja Godek (członek Zarządu Fundacji Życie i Rodzina - www.RatujZycie.pl): Trump może nie być katolikiem, ale widoczny jest jego szacunek do religii katolickiej, poszanowanie faktu, że Bóg istnieje, a wierzący w Niego ludzie nie mogą być traktowani jako obywatele drugiej kategorii. Tak naprawdę w sferze politycznej lepiej mieć do czynienia z osobą, która sama nie jest katolikiem, ale uznaje wartości katolickie w sferze społecznej niż z deklaratywnym katolikiem, który mimo to uważa, że jego działania muszą nie być zgodne z wartościami katolickimi.
Jeśli chodzi o Polskę, mam niepodparte wrażenie, że politycy robią odwrotnie: katolicyzm deklarują, ale w działaniach politycznych rzadko praktykują. Wolę wersję amerykańską.
Wielu analityków podkreśla, że mamy obecnie do czynienia z najbardziej katolicką administracją Białego Domu w historii USA. Nie tylko wiceprezydent J.D. Vance to nawrócony pod wpływem pism św. Augustyna, ochrzczony kilka lat temu przez zakon dominikanów katolik. Jako praktykujący katolicy deklarują się bowiem również m.in.: odpowiadający za politykę zagraniczną Marco Rubio, sekretarz prasowa Białego Domu Karoline Leavitt, czy zajmujący się kwestiami zdrowotnymi bratanek byłego prezydenta USA, Robert F. Kennedy jr. Tyle tylko, że przecież jako katolik deklarował się również prezydent z ramienia Demokratów Joe Biden. Czy można więc wiązać z katolicką administracją Trumpa realne nadzieje na konkretne działania przywracające podstawowe wartości chrześcijańskie w amerykańskim życiu publicznym?
Biden nie był katolikiem, a jeśli nim był, to dawno się ekskomunikował. Nadzieje oczywiście można wiązać, ale sądzę, że wiele zależy także od konserwatywnej opinii publicznej w USA. Jeśli będzie przypominać prezydentowi o jego przedwyborczych obietnicach i faktycznie z nich rozliczać, to mogą się one zrealizować. Źle by się stało, gdybyśmy dziś jako obserwatorzy sytuacji w USA zaczęli wróżyć. Trzeba poczekać na realne działania nowej administracji.
Podczas swego niedawnego inauguracyjnego przemówienia w roli głowy państwa Donald Trump w sposób jednoznaczny zakomunikował, że odtąd oficjalną polityką rządu USA jest fakt, iż istnieją wyłącznie dwie płcie: mężczyzna i kobieta. Jakie jest znaczenie i jakie będą konsekwencje w obecnej rzeczywistości geopolitycznej tego rodzaju przypomnienia przez Trumpa elementarnych przecież prawd na miarę tego, że Ziemia jest okrągła?
Też zadaję sobie pytanie, jakie będą konsekwencje tych słów. Przypomnę, że za prezydentury Joe Bidena tzw. „prawa LGBT” były centralny punktem polityki zagranicznej USA. Taki postulat zapisany był w oficjalnych dokumentach wydawanych przez prezydenta, taką politykę mogliśmy obserwować także w Polsce. Ambasada amerykańska co roku wspierała np. wulgarne marsze LGBT idące przez kolejne polskie miasta, ambasador pokazywał się na paradzie homoseksualistów w Warszawie, ambasada wspierała Miesiąc Dumy Gejowskiej. Niebawem sezon na parady równości, będziemy mogli zobaczyć na własne oczy, czy będzie tutaj jakaś zmiana.
Swoją drogą, jakie to niesamowite, że dziś deklaracja prostej naukowej prawdy o tym, że istnieją tylko dwie płci, jest analizowana na poziomie wpływu na politykę państwa. Skoro mają miejsce takie analizy, to znaczy, że USA bardzo daleko zabrnęły w genderowym szaleństwie i musza wychodzić z potężnego zamętu. Oby im się udało.
Sekretarz stanu USA Marco Rubio wydał w trybie natychmiastowym rozporządzenie, w którym zakazał wywieszania innych niż państwowa, flag na amerykańskich placówkach dyplomatycznych na całym świecie. Wygląda na to, że mamy niewielkie szanse na powtórkę sytuacji z powiewającymi na ambasadzie w Warszawie lub chyba szczególnie prowokacyjnie - w Watykanie, flagami LGBT, jak działo się to za prezydentury Bidena. To realny sukces uderzający w propagandę tęczowych środowisk?
Jeśli flagi LGBT faktycznie nie pojawią się więcej na ambasadzie przy ul. Pięknej, to będzie to zmiana na lepsze nie tylko wobec prezydentury Bidena, ale i wobec pierwszej kadencji Trumpa. 5 i 6 lat temu w czerwcu ruch homoseksualny manifestował z okazji Pride Month także na budynkach ambasady USA. Wydaje się, że obecnie nacisk konserwatywnej opinii publicznej w USA jest tak duży i ludzie mają tak bardzo dość ideologii homoseksualnej, że przesunęli politykę w swoją stronę. Nie wiemy dziś, co konkretnie się zdarzy, ale widać, że jest presja na normalność. Chyba Amerykanie doświadczyli już tak wiele złego, że nareszcie zaczęli widzieć, że LGBT to groźny totalitarny ruch, a nie jakaś uciskana mniejszość.
Jedną ze swych pierwszych decyzji prezydent Trump wyprowadził USA ze Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). To ważny i właściwy krok? Decyzja możliwa do powtórzenia przez nasz kraj?
Dobra, potrzebna, każde państwo może to zrobić, a po pseudopandemii Covid każde powinno to zrobić. WHO chce ogłaszać kolejne pandemie i lockdowny, zarządzać zdrowiem ludzi w sposób totalitarny, ingerować we wszystkie aspekty funkcjonowania ludzi, przymusowo wstrzykiwać im do organizmów różne substancje, odbierać podmiotowość i godność. Są to niebezpieczni szaleńcy sponsorowani m.in. przez koncerny farmaceutyczne, z aspiracjami do zdobycia władzy absolutnej i totalitarnej. Amerykanom, którzy właśnie żegnają się z WHO, można tylko zazdrościć.
Donald Trump określa siebie mianem przeciwnika aborcji, ale podczas publicznej kampanijnej debaty z radykalną aborterką Kamalą Harris, która chciała legalizacji aborcji w całym kraju do 9. miesiąca życia dziecka poczętego, Trump zaprzeczył jakoby chciał wprowadzić ogólnokrajowe ograniczenie aborcji w USA i zadeklarował, że opowiada się za tym, aby to poszczególne stany ustanawiały własne regulacje w tym zakresie. W kampanii Trump skrytykował też tzw. prawo „bicia serca”, które skutecznie zakazuje aborcji ok. 6. tygodnia ciąży i przyjmując proaborcyjną nowomowę deklarował, że jego administracja będzie sprzyjać „prawom reprodukcyjnym kobiet”. J.D. Vance dodawał nawet, że Trump jako prezydent zawetuje federalny zakaz aborcji, gdyby Kongres podjął taką decyzję. Sam Trump opowiedział się również, podobnie zresztą jak polski prezydent Andrzej Duda, za finansowaniem procedury in vitro z kieszeni podatników. To wszystko spotkało się z „głębokim rozczarowaniem” środowisk pro-life w USA. Czy deklaracje Donalda Trumpa były pewną kampanijną grą czy też kolejną światopoglądową woltą tego polityka, który przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu deklarował się jako „pro-choice”? Może jednak określenie „rewolucja pro-life” w odniesieniu do prezydentury Trumpa jest stwierdzeniem mocno życzeniowym i niekoniecznie przystającym do rzeczywistości? I może rację ma Grzegorz Górny, gdy twierdzi, że wyborcze zwycięstwo Trumpa to „nie triumf chrześcijańskiej wrażliwości”, lecz jedynie zwycięstwo „mniejszego zła” i „odsunięcie w czasie procesów sekularyzacyjnych i dechrystianizacyjnych”?
I to są sygnały dla Amerykanów, aby nie popadać w powyborczy optymizm i nie przestać patrzeć krytycznie na nowego prezydenta. Z jednej strony Trump odpowiedzialny był za nominacje do Sądu Najwyższego, które umożliwiły obalenie skutków wyroku Roe vs. Wade, z drugiej jego niejasne deklaracje w sprawie aborcji muszą niepokoić.
Amerykańscy proliferzy zdają sobie sprawę, że sprawa obrony życia nie jest załatwiona. Dla nich wyrok Sądu Najwyższego z czerwca 2022 roku był przełomem i pierwszym impulsem dla stanów, które miały już gotowe akty prawne, czekały tylko na zniesienie federalnego prawa do aborcji. Ale właściwie wszyscy mówili jednym głosem: to jest początek naszej drogi, a nie koniec. Warto bacznie obserwować sytuację z obroną życia za Oceanem, bo amerykański ruch prolife już nie raz udowodnił, że umieją poustawiać wielu polityków. Oby udało im się wpłynąć także na nowego prezydenta.
Pochodząca z katolickiej Słowenii pierwsza dama Białego Domu, Melania Trump w sposób jednoznaczny opowiedziała się w swej niedawno wydanej autobiografii za „prawem kobiety do decydowania o tym, co robi z własnym ciałem?". A jej zdaniem - „ograniczanie prawa kobiety do wyboru, czy usunąć niechcianą ciążę, jest tym samym, co odmawianie jej kontroli nad własnym ciałem”. Pamiętamy, że i u nas 18 lat temu to właśnie jednoznaczne publiczne opowiedzenie się ówczesnej pierwszej damy Marii Kaczyńskiej przeciwko zwiększeniu zakresu ochrony życia w Polsce było czynnikiem w pewnym sensie uruchamiającym deklaracje i działania prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, torpedujące w efekcie niepowtarzalną być może szansę na zapisanie w Konstytucji RP gwarancji pełnej ochrony życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci. Czy również za Oceanem poglądy i wpływ pierwszej damy w Białym Domu mogą realnie zaszkodzić prawu do życia w USA?
Mogą i myślę, że zaszkodzą. Bo już sama taka wypowiedź jest sygnałem dla środowisk aborterów: w tym miejscu możecie naciskać, nie będziemy w tym punkcie przesadnie twardzi.
Jednocześnie jednak nowy prezydent USA właśnie spełnił swą obietnicę wyborczą i ułaskawił 23 aktywistów na rzecz ochrony życia, skazanych za blokowanie wejść do placówek, w których abortowano dzieci nienarodzone. Chyba trudno nie docenić znaczenia tego gestu?
To powinien być w ogóle wzór do naśladowania dla innych prezydentów mających prawo łaski. W Polsce mamy liczne prześladowania katolików i obrońców życia i nie słychać o tym, żeby Pałac Prezydencki na to jakoś reagował. W Lublinie Fundacja Życie i Rodzina zapewnia obecnie pomoc prawną księdzu Mirosławowi Matusznemu. Minister rządu Tuska Katarzyna Kotula założyła księdzu sprawę za podanie na Facebooku mema prolife. Kapłan został już w pierwszej instancji skazany na wysoką grzywnę, sprawa jest w apelacji. Prześladowanie księdza-obrońcy życia to klasyczna sytuacja, gdy należałoby natychmiast zastosować prawo łaski. W Częstochowie 25 działaczy ŻiR-u jest ciągane na przesłuchania za obronę Jasnej Góry przed paradami LGBT. Te obsceniczne marsze co roku ustawiają się wprost przed wejściem na błonia sanktuarium i chcą wejść na teren klasztoru. Tymczasem policja zamiast rozliczać z obnażania się na ulicy, wyłapuje ludzi, którzy przeciw tej demoralizacji protestują. W Starogardzie Gdańskim młoda mama odpowiada przed sądem za to, że ostrzegła inne kobiety przed lekarzem aborterem, po tym, jak chciał zabić jej dziecko. Kat ściga sądownie niedoszłą ofiarę. To są sprawy czysto polityczne, tego typu prześladowanie w USA właśnie się kończy, tymczasem w Polsce idziemy według standardów rodem z sowietów.
Szacuje się, że tylko w 2024 roku na całym świecie abortowano aż 73 miliony dzieci poczętych. Oznacza to, że średnio każdego dnia wskutek aborcji życie traci 200 tys. dzieci nienarodzonych, a więc prawie 140 dzieci w każdej kolejnej minucie. Czy prezydentura Donalda Trumpa może wpłynąć na skurczenie się tych przerażających liczb w skali globalnej i na nowo nieco ucywilizować w tym zakresie naszą współczesność?
Trump nie ma jasnego zdania w sprawie aborcji. Robi gesty, które problem ograniczają, ale go nie likwidują. Trzeba na pewno mu oddać, że właśnie zakończył finansowanie International Planned Parenthood Federation z budżetu federalnego Stanów Zjednoczonych. IPPF to międzynarodowa organizacja promująca aborcję i sterylizację, prowadzi kliniki nawet w krajach trzeciego świata, mordowanie nienarodzonych popularyzuje także w Afryce, gdzie tradycyjnie ludzie postrzegają wielodzietność jako największy sukces życiowy. Tymczasem działania organizacji takich jak IPPF to nachalne promowanie zabijania dzieci, zupełnie wbrew ludziom, wbrew lokalnej mentalności, przy użyciu ogromnych środków z zagranicy. IPPF wydała już oświadczenie, w którym stwierdza, że na poziomie globalnym USA poprzez wycofanie finansowania ich „usług” zaszkodzą „prawom reprodukcyjnym”. To dobre oświadczenie. Daje ono nadzieję, że z braku wystarczających środków mordercy dzieci zabiją nieco mniej ofiar.
Czy duch tego amerykańskiego przełomu, nawet jeśli nie wypełni on jak wielu by pragnęło, definicji realnej rewolucji - może zostać przetransferowany do Europy i do naszego kraju? Dynamika sondażowa zdaje się potwierdzać tendencje wzrostu poparcia dla prawicowych partii oraz kandydatów w wyborach prezydenckich. Ale czy dostrzega Pani w polskich politykach odwagę do jednoznacznego stanięcia po stronie pełnej ochrony życia, uczciwego zmierzenia się z kwestią in vitro czy propagandą LGBT lub choćby nawet podjęcia merytorycznej debaty ws. działalności wspomnianej WHO?
Z małymi wyjątkami nie ma w Polsce polityków, którzy by nie tkwili w przekonaniu, że należy przepraszać i tłumaczyć się z działań przeciw lewicowym radykałom. I to jest ich wielki błąd, bo ludzie czekają na lidera, który ma swoje zdanie, umie je zakomunikować i poprowadzi ludzi do realizacji konkretnej wizji. W Polsce kampania wyborcza przed wyborami prezydenckimi wygląda tak, że kandydaci, którzy chcą głosów konserwatywnych, starają się nie wypaść zbyt konserwatywnie. Jak zaufać takim osobom? Jak być spokojnym, że na pewno zrealizują dobre cele i zrobią to skutecznie? Wygrana Trumpa i jego pierwsze konkretne decyzje powinny być jak dzwonek budzika dla klasy politycznej w Polsce, zresztą także w innych państwach Europy. Pobudka, świat się zmienia, dość płaczu, do roboty. Można chronić życie dzieci, można stawiać tamę lobby LGBT. Tylko ci, którzy nie chcą, szukają wymówek i udają, że się nie da.
Bardzo dziękuję za rozmowę.