Gdy mój mąż w latach 60 chodził do męskiej podstawówki na krakowskim Kazimierzu, według jego opowieści, na każdej lekcji, na którą się spóźniał nauczyciel, albo na której nauczyciela z jakiegoś powodu przez jakiś czas nie było, odbywał się pewien stały rytuał. A mianowicie jeden z dzieciaków chwytał kredę i pospiesznie bazgrał na tablicy coś w typie „Cracovia pany Wisła dziady” albo odwrotnie. A potem sztuka polegała na tym by napis obronić i nie pozwolić zetrzeć przez kibiców przeciwnego klubu... A co to ma do wyborów? O tym za chwilę.
Każda kampania wyborcza, nawet ta najbrudniejsza i najobrzydliwsza, jak ostatnia kampania prezydencka w Polsce, w której bez wstydu i żenady, z jednego z kandydatów zrobiono po prostu bandytę i gangstera, kończy się wyborami. Wtedy już liczy się tylko uczciwość procesu wyborczego i któryś z kandydatów wygrywa. Cechą wyborczej sytuacji w Polsce jest dziś to, że kto by nie wygrał, wygra bardzo niewielkim marginesem. 50 % + może kilkaset tysięcy głosów. Gdyby to było więcej niż 2% i więcej niż milion (tu liczba bezwzględna będzie bardzo zależeć od frekwencji), to uważano by to już za druzgocące zwycięstwo. Tak czy inaczej Polska dzieli się praktycznie pół na pół, jeśli chodzi już nawet nie o stosunek do jakichkolwiek programów czy koncepcji, ale o przynależność do pewnego obozu. W tym podziale chodzi o dziesiątki spraw i często różni wyborcy głosują na tego samego kandydata z diametralnie różnych powodów: na przykład jeden, bo pozwoli na ustawę dopuszczającą aborcję, a także związki osób tej samej płci, inny bo wprowadzi ustawę o mowie nienawiści i wreszcie zniszczymy „tych wszystkich hejterów”. A jeszcze inny, bo jest przystojny i wykształcony, mówi kilkoma językami i będzie się umiał zachować w Europie. Jeden będzie głosował na kandydata, bo jest twardym facetem, który postawi się Donaldowi Tuskowi i nie pozwoli na domknięcie systemu, a inny na tego samego, bo „nie ulega Ukraińcom” i jest patriotą z mocno narodowym zabarwieniem, jeszcze inny, bo jest chłopakiem z blokowiska z fajną żoną i świetnie wychowanymi synami.
Jest bardzo wielu „single issue” wyborców – wyborców jednego zagadnienia – czyli takich, którzy głosują na swojego kandydata tylko z jednego jedynego powodu, a wszystkie pozostałe zalety i wady są gotowi pominąć, i wielu takich, którzy na któregoś z kandydatów za żadne skarby świata z jednego jedynego powodu nie zagłosują. Ostatecznie i podstawowo liczą się jednak sztandar i emocje zbiorowej przynależności, generowane poprzez maksymalną nienawiść do wroga. Czyli to, do którego napisu na tablicy się przyznajesz.
Trzeba tu jednak poczynić pewną niepopularną uwagę: zwycięstwo w trybie „pół na pół” nie daje prawa zwycięzcy „brać wszystkiego”, a jeśli ten nawet tak czyni, to dopuszcza się poważnego nadużycia, za które zazwyczaj prędzej czy później musi słono zapłacić. W Polsce jednak utarło się uważać, że jest zupełnie inaczej. Jak wąskie by nie było zwycięstwo (czy to w wyborach, czy w układzie głosów w parlamencie), należy chwytać wszystko co się da, a zwłaszcza posady i wdeptać przeciwnika w ziemię. Obawiam się, że to nie prowadzi nas donikąd, poza wojną domową.
Wiem, że wielu czytelnikom może się nie spodobać to, że w tym tekście abstrahuję od spraw, za którymi i przeciw którym głosują adwersarze. Nie piszę o tym, że ważą się w UE losy formuły polskiej suwerenności i polskiej pozycji międzynarodowej. Nie piszę o problemach wymiaru sprawiedliwości i bezprecedensowych planach pogwałcenia niezawisłości sędziowskiej, nie piszę o zagrożeniach dla wolności wypowiedzi. Nie pisze o problemie stosunku do wojny Rosji przeciw Ukrainie. Nie piszę o tym wszystkim świadomie. Bo jak by nie były rozłożone racje – to druga połowa współobywateli – jest w drugim niż ty, szanowny czytelniku, obozie. Tak jest! Może jest tam z głupoty, może z niedoinformowania i prymitywizmu, a może została okłamana i zmanipulowana. A może to po prostu źli ludzie? Może, ale niemniej są to współobywatele, którzy o losach Polski mają prawo decydować dokładnie tak samo jak ty. I to że demokracja daje prawo decydować, bo jednych jest tylko ciut więcej niż drugich nie znaczy, że pozwala zrobić wszystko.
Myślę, że rządzący obecnie obóz polityczny wyobraża to sobie dokładnie przeciwnie. Że jak wygra ich kandydat to przyduszą opozycję wszelkimi metodami, żeby się już nigdy nie podniosła i żeby de facto nastąpiła jej trwała anihilacja, że wytną wszystkich nie swoich, których jeszcze nie wycięli, ze wszystkich miejsc w urzędach i firmach i podejmą szereg takich reform ustrojowych, które utrwalą władzę ich „bandy” na wielki wieczne i skażą na marginalizacje jakiekolwiek wpływy i możliwości „bandy przeciwnej".
Gdyby natomiast wygrał kandydat opozycyjny – to stanie się to początkiem dekompozycji obecnego rządu i zapewne zalążkiem kolejnego układu parlamentarnego. A jak taki układ się wytworzy, to jest niestety wysoce prawdopodobne, ze przekonanie jego architektów co do tego, że jako zwycięzcy mogą wziąć wszystko, zwłaszcza, że przecież tamci tak robili.... będzie bardzo głębokie.
Tak więc żaden rezultat niedzielnych wyborów nie może nas zwolnic z szukania rozwiązań: ani ten bliższy mojemu sercu, ani ten, którego bym bardzo nie chciała.
Szukanie porozumienia, ot tak dla szukania porozumienia, nigdy się jednak nie udaje. To jak niemyślenie o niedźwiedziu (spróbujcie teraz na chwile usiąść spokojnie, zamknijcie oczy i spróbujcie przez chwilę świadomie NIE myśleć o niedźwiedziu...). Udaje się tylko poprzez działanie, budowanie i próbę znajdowania największego wspólnego mianownika w najważniejszych sprawach dla Kraju. Wiem, że to brzmi bardzo idealistycznie, a pojęcie „kompromisu” zostało na dziesięciolecia skompromitowane przez układy z Magdalenki – ale szanowni Państwo: my w po prostu nie mamy innego wyjścia!