Wiosna 2005 roku była momentem wypalania się siły lewicowo-centrowego rządu Marka Belki. Było już widać że nowa partia Demokraci.pl, powstała na gruzach Unii Wolności i Socjaldemokracji Polskiej - nie obroni władzy w zaplanowanych na jesień 2005 roku wyborach. Stało się jasne, że szok wywołany aferą Rywina przekonał znaczną część Polaków, że obóz postkomunistów jest moralnie i politycznie skompromitowany. Polityczne wiatry sprzyjały za to dwóm partiom sytuowanym wtedy po prawej stronie czyli Platformie Obywatelskiej i Prawu i Sprawiedliwości. W politycznych kuluarach wieszczono, że obie partie stworzą po jesiennych wyborach silną koalicję tzw. „POPis”, który pozbawi wpływów ludzi starego systemu.

Swoistym testem pokazującym, że taki alians jest możliwy były wybory samorządowe w październiku i listopadzie 2002 roku (I tura – 27 października 2002 i II tura – 10 listopada 2002 r.). Komitet PO – PiS wystawił wspólne listy do 14 – 16 sejmików województw i uzyskał dość dobry wynik 12,11% wprowadzając radnych do wszystkich sejmików do których startował. W województwie pomorskim, małopolskim i lubelskim POPis niekiedy w koalicjach z Ligą Polskich Rodzin znalazł się nawet u władzy. Cały ten rozwój wydarzeń głęboko niepokoił redaktora naczelnego Gazety Wyborczej Adama Michnika. Był on wtedy wizerunkowo mocno pokiereszowany po wyjściu na jaw swej niejasnej roli w aferze Rywina. Dodatkowo w tym czasie pojawił się po raz pierwszy duży dziennik, który rzucił ideowe wyzwanie Gazecie Wyborczej. Był to Dziennik Gazeta Prawna pod wodzą Robrta Krasowskiego.

Poczucie usuwania się politycznego gruntu spod nóg Adam Michnik odreagował w typowy dla siebie sposób. Postanowił zaatakować hasła odnowy moralnej przyrównując je do radykalizmu rewolucji francuskiej.

I z tym przesłaniem rozpoczynał swój tekst:

Potrzebujemy rewolucji moralnej! Czy rzeczywiście jej potrzebujemy? Oczywiście! – odpowiadał na takie wezwania ultrarewolucjonista, jakobin. Oczywiście! – odpowiadał ultrareakcjonista, zwolennik kontrrewolucji”. I dalej. „Radykałowie, zwolennicy rozwiązań skrajnych, ultrasi wszystkich kolorów tęczy potrzebują wstrząsów rewolucyjnych bowiem tylko takie wstrząsy wywracające świat do góry nogami pozwalają im realizować marzenie o Wielkim Oczyszczeniu.”

Adam Michnik wrócił wtedy do stylu swej publicystyki z początku lat dziewięćdziesiątych. Wtedy, po upadku PRL także przestrzegał i wieszczył, że jakiekolwiek rozliczenia z przeszłością zakończa się polowaniami na czarownice, tworzeniem kasty obywateli drugiej kategorii i wskrzesza „upiory nacjonalizmu i ksenofobii”. Teraz gdy po trzech latach skompromitowanych rządów Leszka Millera i u kresu II kadencji rządów Aleksandra Kwaśniewskiego – obawiał się politycznego zwrotu na prawo – wrócił do swej maniery straszenia ślepym odwetem i upadkiem państwa. I tak samo, jak na początku lat dziewięćdziesiątych, jakiekolwiek propozycje zerwania z dziedzictwem postkomunizmu przyrównywał do szaleństw Robespierre’a, czy też do zadufania reakcjonistów z obozu króla Karola X.

Jakież to znajome tony – choć jakże odmienne kostiumy historyczne” – pisał Michnik. „Wciąż je słyszę – z rosnącym smutkiem i zdumieniem. Przecież ci deklamatorzy powinni wiedzieć dokąd to prowadzi. (...) Wciąż świat pełen jest inkwizytorów i heretyków, kłamców i okłamywanych, terrorystów i terroryzowanych. Wciąż ktoś ginie pod Termopilami, ktoś wypija kielich cykuty, ktoś przekracza Rubikon, ktoś sporządza listy proskrypcyjne. I nic nie wskazuje na to, by to się przestało powtarzać. Lubimy powtarzać, że historia jest nauczycielką życia. Jeśli to prawda, to bardzo słabo wsłuchujemy się w jej lekcje. Dlatego też zastanawiam się dzisiaj nad ultrasami rewolucji i ultrasamni kontrrewolucji, którzy marzyli o Wielkim Oczyszczeniu i rewolucji moralnej nie po to, by język tamtego terroru nigdy już się nie powtórzył, lecz w przekonaniu, ze będzie się on powtarzał nieuchronnie”.

Dzisiaj retoryka straszenia Michnika straciła już dużo ze swojej skuteczności. Ale wtedy w 2005 roku w sytuacji gdy pluralizm medialny był niezwykle słaby – redaktor Wyborczej sprawiał wrażenie, jakby miał wręcz hipnotyzujący wpływ na większość polskich elit intelektualnych. Manifesty Michnika czytano niemal na kolanach, jego przestrogi powtarzano z nabożnym patosem a jego klątwy wykluczały z wielu środowisk. Historia dopisała zresztą do obaw Michnika dość gorzką puentę. Platforma jak pokazał czas hasło wyrugowania wpływów postkomunistów z życia publicznego traktowała czysto instrumentalnie. W rezultacie gdy w końcu doszło do wygranej PO i PiS w wyborach do sejmu 25 września 2005 roku – koalicja POPiS zaczęła się wpierw ślimaczyć, a potem w ogóle się nie ziściła.

Zadecydował o tym fakt że ponad miesiąc później nastąpił finał rywalizacji prezydenckiej między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim. Platforma, która poczuła się zagrożona w swej dominacji w ramach hipotetycznej koalicji POPiS – przeszła do linii konfrontacji z partią braci Kaczyńskich. W rezultacie PiS zmuszony był związać taktyczny sojusz z Samoobroną Andrzeja Leppera i Ligą Polskich Rodzin pod wodzą Romana Giertycha, co było układem chwiejnym i niepewnym. A Donald Tusk zaatakował powstały w ten sposób nieformalny sojusz nazywając go kpiarsko i złośliwie moherową koalicją. Tak rozpoczęła się wojna Platformy z PiSem która trwa już 20 lat.

Piotr Semka