Ukraiński dziennikarz Ivan Jakowina napisał, że po referendum konstytucyjnym oraz po historycznym artykule Władimira Putina i późniejszych jego wypowiedziach na temat tego, że źle się stało iż państwa opuszczające ZSRR „zapomniały” oddać ziemie które od Moskwy otrzymały Moskwa przystąpi do większej rozgrywki. Przede wszystkim dlatego, że wcześniej, przed wojną z Czeczenią, z Gruzją i na końcu z Ukrainą, zawsze tak się działo. Rosyjscy przywódcy wzmacniali swoją władzę przeprowadziwszy „operację wybory” a następnie chcieli pokazać rodakom, że ci dokonali dobrego wyboru stawiając na „twardych zawodników”, którzy skutecznie zabiegają o rosyjskie interesy narodowe.

Zdaniem Jakowiny obecnie „na celowniku” znalazł się Kazachstan, szczególnie jego północna zasiedlona przez ludność rosyjskojęzyczną część, w której znajduje się praktycznie całość zasobów ropy naftowej kraju oraz kosmodrom Bajkonur. Drugim, państwem, które może zacząć być połykane jest w jego opinii Białoruś, bo Łukaszenka na tyle osłabnie, że nie będzie miał innego wyjścia jak oddać się pod opiekę Federacji Rosyjskiej, a to oznacza już zapowiedziany powrót do rozmów integracyjnych. Ambasador Białorusi w Moskwie, Władimir Siemaszko już ujawnił z jednej strony, że plany wznowienia rozmów jesienią zostały uzgodnione, a po drugie powiedział, że pierwotnie Moskwa chciała aby Mińsk „przekazał na wyższy poziom” 95 % swych uprawnień. Oznaczało to, jak się wyraził, propozycję w stylu „ręce do góry”.

Warto jednak zastanowić się czy ukraiński dziennikarz nie popełnił istotnego błędu perspektywy pomijając w tych wyliczeniach własny kraj. Wiele bowiem wskazuje na to, że Moskwa zamierza wywierając presję na Kijów doprowadzić, za jego zgodą, albo i bez zgody, do faktycznych rozstrzygnięć na wschodzie Ukrainy.

Najpierw poświęćmy nieco uwadze presji. W minionym tygodniu Władimir Putin podpisał dekret o poborze wojsk rezerwowych. Zdaniem ukraińskiego portalu 24tv.ua rzeczywistym celem podjęcia tej decyzji może być przeprowadzenie ukrytej mobilizacji przed planowanym na jesieni atakiem.

Wszystkie poprzednie dekrety Putina przewidywały przywołanie rezerwistów na oznaczone okres - do dwóch miesięcy. Obecny dekret nie określa jednak żadnych ram czasowych. W związku z sytuacją epidemiologiczną w Rosji, planowany pobór wojsk rezerwowych został przesunięty z wiosny na czas lata, co oznacza, biorąc pod uwagę rozmiary kraju, że realizacja postawionych celów przeciągnie się o 40 do 50 dni.

„Dekret ten można uznać za ukrytą formę masowej mobilizacji rezerw wojskowych rosyjskich sił zbrojnych na czas nieokreślony i w nieznanym stopniu” - powiedział portalowi Boris Babin, były przedstawiciel prezydenta Ukrainy na Krymie.

Po drugie, jak powiedział generał porucznik Wasyl Gołopatiuk szef Głównego Departamentu ds. Współpracy Międzynarodowej i Weryfikacji Sił Zbrojnych Ukrainy w trakcie spotkania, w formule on-line Forum ds. Bezpieczeństwa w OBWE Rosja zgromadziła na granicy z Ukrainą trzy duże zgrupowania wojskowe, zdolne w każdej chwili, bez konieczności przeprowadzania dodatkowej mobilizacji czy przerzutu wojsk, przejść do działań ofensywnych. Łącznie jest to jego zdaniem „około 87 tysięcy personelu wojskowego, do 1100 jednostek czołgów, do 2600 opancerzonych pojazdów bojowych, do 1100 systemów artyleryjskich, do 360 systemów rakiet wielokrotnego użytku, 18 kompleksów rakiet operacyjno-taktycznych”. Do tych sił należałoby dodać znajdujące się na Krymie, który przekształcony został przez Moskwę, tak jak Kaliningrad, w jedną wielką bazę wojskową.

Ostatnio w ukraińskich kręgach politycznych i wojskowych trwa dyskusja na temat możliwości, przeprowadzenia późnym latem lub wczesną jesienią przez Rosję nowego ataku wymierzonego w Ukrainę, tym razem na południu. Pretekstem miałaby być katastrofalna sytuacja w zakresie zaopatrzenia w wodę na Krymie a celem przejęcie kontroli  nad kanałem Północnego Krymu i Chersoniem, który przed okupacją dostarczył wody potrzebnej Autonomicznej Republice Krymu. Atak miałby zostać przeprowadzony „pod osłoną” zapowiedzianych przez rosyjskie siły zbrojne wielkich ćwiczeń wojskowych Kaukaz 2020 i służyć zapobieżeniu katastrofie humanitarnej na Krymie. Wprost obawy na temat takiego rozwoju wydarzeń wyrażał niedawno generał Ben Hodges, do niedawna głównodowodzący amerykańskimi wojskami lądowymi w Europie.

Niepokój ukraińskich elit wzmagają jeszcze niedawne rewelacje ze skandalizujących pamiętników Johna Boltona, który napisał, że Donald Trump nie lubi Ukrainy oraz fakt ożywionych kontaktów telefonicznych między rosyjskim a amerykańskim prezydentem, którzy w ostatnich tygodniach rozmawiali ze sobą kilka razy.

Ale to nie jedyne, z punktu widzenia Kijowa niepokojące informacje napływające zza wschodniej granicy. W trakcie odbywającego się w minioną sobotę zjazdu nacjonalistycznej partii Rodina (wywodzi się z niej m.in. były wicepremier a obecnie szef Roskosmosu Dmitrij Rogozin) Aleksandr Borodaj, niegdyś krótkotrwały „premier” donieckiej „republiki ludowej” potwierdził to o czym media już wcześniej pisały, a mianowicie, że mieszkańcy Doniecka mający rosyjskie paszporty brali jako obywatele Federacji Rosyjskiej udział w niedawnym referendum, co oznacza, że „de facto” obszary te są już częścią Rosji. Przy okazji powiedział też, że ma nadzieję, iż „już wkrótce tereny te staną się częścią Rosji de jure”. Na wypowiedź Borodaja zareagował zastępca szefa komisji spraw zagranicznych Rady Federacji, izby wyższej rosyjskiego parlamentu, Władimir Dżabarow, który powiedział kilka istotnych przeczy. Po pierwsze jego zdaniem Kijów robi wszystko, aby „wypchnąć” Donbas z Ukrainy. Po drugie zdobycie nowych terytoriów nie jest celem Moskwy, a kwestia przynależności jest „suwerenną decyzją” ludzi zamieszkujących ten region, a po trzecie wreszcie obydwie „republiki” mogłyby stać się mostem łączącym Ukrainę i Rosję, pośrednikami pracującymi na rzecz pojednania obydwu państw.

Te dwugłos dobrze oddaje istotę rosyjskiej polityki wobec Ukrainy. Moskwie nie zależy na „zdobyczach terytorialnych”, choć takiego wariantu nie wyklucza jeśli wydarzenia potoczą się nie po jej myśli, woli połknięcie całego państwa, uzyskanie takiego wpływu na jego politykę, który uniemożliwiłby zakotwiczenie się Kijowa na Zachodzie.

Zakończone przed ostatnim weekendem w Berlinie rozmowy w sprawie tzw. formatu mińskiego, w których ze strony Rosji uczestniczył m.in. wiceszef administracji prezydenta, a do niedawna wicepremier Dmitrij Kozak, a Ukrainę reprezentował szef administracji Zełenskiego Andrey Yermak i odpowiedzialny za kwestie reintegracji Donbasu Aleksiej Reznikow. Rozmowy trwały 11 godzin i jak informują ukraińskie media z punktu widzenia Kijowa przebiegły dobrze, bo zarówno Paryż, jak i Berlin zajęli w dyskusjach pro-ukraińskie stanowisko. Rosjanie z kolej twierdzą, że reprezentanci Zachodu byli w tych negocjacjach bezstronni, a Kozak poprosił o przerwę chcąc zapoznać się ze stanowiskiem Kijowa. Niemiecki Spiegel ujawnił w weekend, że Kozak w trakcie rozmów zaprezentował w gruncie rzeczy ultimatum – w terminie do 6 lipca ma zostać wprowadzona do ukraińskiej konstytucji poprawka gwarantująca autonomiczny status obydwu „republik ludowych”. Przy czym, warto pamiętać, że Kijów przygotował już, na razie tajną, ustawę o specjalnym statusie prawnym obydwu republik, ale rosyjskie źródła dyplomatyczne argumentują, że ustawowa regulacja nie gwarantuje niczego, bo ukraiński Sąd Konstytucyjny może szybko orzec o jej niekonstytucyjności i ją zwyczajnie unieważnić. Dlatego potrzebne są gwarancje konstytucyjne. Kozak zaprzeczył, że sformułował ultimatum zawierające datę 6 lipca, jedynie miał mówić o „nieodległej przyszłości”.

Mamy zatem do czynienia z sytuacją przybliżania się momentu, kiedy władze Ukrainy będą zmuszone do podjęcia fundamentalnych decyzji. I będą je podejmowały w bardzo trudnym dla siebie czasie – fatalnej sytuacji gospodarczej i epidemiologicznej, towarzyszy powódź na zachodzie kraju oraz perspektywy bardzo słabych w tym roku zbiorów zboża, co nie tylko doprowadzić może do wzrostu cen żywności, ale spadku dochodów z eksportu. Notowania Zełenskiego lecą w dół a na to nakłada się otwarty bunt prezydentów kilku dużych ośrodków miejskich, którzy nie chcą zgodzić się z proponowaną przez ekipę Zełenskiego reformą samorządową. Zresztą ekipa rządowa oceniana jest też źle, a ogólny obraz pewnego chaosu i nieporadności pogłębia bardzo źle przyjęta, zwłaszcza na Zachodzie dymisja szefa Banku Centralnego Jakow Smolija, który za powód swego kroku podał „polityczną presję”. Wszystko to oznacza, że sytuacja wewnętrzna na Ukrainie może szybko ewoluować w złym kierunku. Były prezydent Wiktor Poroszenko, w wywiadzie dla BBC wprost powiedział, że „w otoczeniu Zełenskiego jest rosyjska V kolumna”, ludzie  którzy za czasów jego prezydentury siedzieli w Moskwie a teraz mają wpływ na decyzje Zełenskiego, który jest człowiekiem niedoświadczonym i jedyne co potrafi to zrobić „telewizyjny show”. Takie stanowisko jednego z liderów formacji opozycyjnych nie gwarantuje stabilności sytuacji wewnętrznej.

Może się zatem okazać, że już niedługo, w obliczu perspektywy „katastrofy humanitarnej” jaka jest brak wody na Krymie oddziały „zielonych ludzików” zmuszone zostaną do przejęcia kontroli nad tamą w Chersoniu. W marcu zorganizowano zaś na Krymie ćwiczenia 1,5 tysiąca żołnierzy jednostek powietrzno-desantowych, którzy ćwiczyli „wysadzenie desantu na terytorium wroga i umocnienie linii brzegowej”. Wielu ukraińskich analityków jest zdania, że chodzić może albo o kwestię dostaw wody na Krym, albo wręcz o „przebicie” korytarza lądowego z Rosji na półwysep. Jeśli Kijów nie ugnie się w sprawie Donbasu, to możemy mieć do czynienie z zaostrzeniem sytuacji, choć o ograniczonej rozmiarami „interwencji humanitarnej” skali.

Marek Budzisz