Organizatorzy inicjatywy "Jesteśmy Kościołem" twierdzą, że realizują jedynie idee Soboru Watykańskiego II, który uznał powszechne kapłaństwo wiernych i przyznał nowe zadania świeckim. Dlatego uważają oni, że w ich postulatach przejawia się działanie Ducha Świętego, bo to oni reprezentują większością prawdziwy Lud Boży. Co ksiądz biskup sądzi o takiej argumentacji?
Chodzi tu o rozstrzygającą kwestię, a mianowicie: czy ludzie organizujący referendum kościelne znajdują się jeszcze obiektywnie w obrębie Kościoła katolickiego a tym samym Soboru Watykańskiego, czy już nie. Na to pytanie odpowiadam w sposób jednoznaczny: nie. Przyjmują oni bowiem zupełnie fałszywy, prymitywny obraz Kościoła. Faktycznie zaprzeczają istnieniu różnych charyzmatów i urzędów w Kościele. Jeśli ci ludzie mówią: "jesteśmy Kościołem" to nie zaneguje tego żaden biskup. Natomiast oni z kolei zachowują się tak, jakby do Kościoła nie należeli biskupi. Prawdopodobnie na taki zarzut odpowiedzieliby: "Ależ skąd, biskupi należą do Kościoła". Zapominają jednak i nie chcą tego uznać, że biskupom powierzono zadanie szczególne. Jakie to zadanie? Tu mamy odpowiedzi, jakich udzielił Sobór Watykański II. Wystarczy tylko przeczytać konstytucję "Lumen gentium". Widać, że biskupom przysługują charyzmaty przewodnictwa i nauczania. Zaprzeczają temu faktowi inicjatorzy referendum i tym samym sami stopniowo odłączają się od Kościoła.
Jednak osoby należące do inicjatywy twierdzą, że nie domagają się zmian dogmatów, a jedynie reformy zewnętrznych struktur kościelnych, zbliżenia Kościoła do ludzi. Chcą zniesienia tych elementów w tradycji Kościoła - obowiązku celibatu, zakazu kapłaństwa kobiet, zakazu używania środków antykoncepcyjnych - które ich zdaniem odpychają człowieka współczesnego od religii.
To referendum kościelne zawiera trzy rodzaje postulatów. Do kategorii pierwszej należą te postulaty, o których można dyskutować. Jest to choćby kwestia, jak najlepiej mianować biskupów. Z historii wiemy, że były pewne sposoby mianowania biskupów, np. wAustrii robił to cesarz, w innych państwach - książęta. Trzeba pamiętać, z jak wielkim trudem Kościół wywalczył sobie wolność i swobodę samodzielnego mianowania biskupów. Teraz mówi się, że może to trzeba zmienić, że istnieją lepsze sposoby. Dobrze, że o tym można rozmawiać. Ale jeśli chce się to robić, trzeba postępować bardzo ostrożnie, z ogromną wiedzą na temat historii. Najważniejszą kwestią jest wówczas pytanie, jak to robić najlepiej. Wówczas odpowiedź, że trzeba to robić demokratycznie, o czym tyle mówią organizatorzy inicjatywy "Jesteśmy Kościołem", wydaje się dziecinna. Demokracja ma swoje zalety i wady. Trzeba się pytać, kto ma głosować, kto ma decydować, kto jest kompetentny. Tym niemniej sprawa mianowania biskupów jest kwestią do dyskusji, podobnie jak drugi postulat dotyczący celibatu. Oczywiście jest to coś, o czym można dyskutować. Nikt nie powie, że jest to dogmat. Obowiązek celibatu mógłby też wyglądać inaczej, ale pytanie brzmi, czy rzeczywiście trzeba i powinno się celibat reformować? W obu tych przypadkach, jeśli chodzi o mianowanie biskupów i celibat, dyskusja jest uprawniona.
Druga kategoria obejmuje np. sprawę kapłaństwa kobiet. Tu po prostu muszę wyraźnie powiedzieć: nie jest prawdą twierdzenie, że to nie jest kwestia dogmatyczna. Ukazały się poświęcone temu tematowi obszerne prace historyków teologii, które pokazują, jak kwestia ta przewija się przez całe dzieje Kościoła. Sądzę, że brak zgody na kapłaństwo kobiet jest wręcz czymś koniecznym, jeśli patrzymy uważnie na tradycję nauczania kościelnego. W tej sprawie mamy np. jeszcze decyzję soboru w Nicei, a więc bardzo wczesną, gdzie mówiło się, że diakonisy, a więc kobiety zwane diakonami, należą do laikatu a nie do kleru, bo brakuje im nałożenia rąk. Pokazuje to, że nawet w tym wczesnym okresie dziejów Kościoła i istnienia chrześcijańskiej świadomości kobietom-diakonisom nie wolno było udzielać święceń. Jest to zatem kwestia dogmatyczna i co więcej, została ona też teologicznie rozstrzygnięta, a jeśli chodzi o urząd nauczycielski, to są wyraźne wskazania i wypowiedzi, także obecnego papieża, że inaczej tej sprawy rozstrzygać nie wolno. To była druga kategoria kwestii referendalnej.
Do trzeciej zaliczamy postulaty, o których zupełnie nie wiem, co powiedzieć. To wręcz żałosne: co można niby powiedzieć o żądaniu pozytywnego przewartościowania seksualności albo o domaganiu się, aby Kościół nie "groził" ludziom? Jeśli używamy słowa "grozić", to jest to w języku niemieckim totalne nieporozumienie. Kościół ostrzega. Ostrzeganie nie czyni nieprzyjaciela, groźby natomiast rodzą wrogość. Jezus ostrzega, a nie grozi. Ostrzega ludzi przed niebezpieczeństwem, które realnie istnieje. Jeśli robi się więc referendum w sprawie tych dwóch punktów, to coś musi się nie zgadzać. Po pierwsze trzeba przyjąć, że ktoś źle przedstawia seksualność, albo że ktoś innym grozi. Pytanie: kogo mieli na myśli organizatorzy referendum kościelnego? Chciałbym to pytanie tak postawić: kogo mieli na myśli? Czy chodziło im o biskupów, czy o papieża, czy o zwykłego, przeciętnego księdza? A teraz proszę, niech wykażą na podstawie zebranych świadectw, że większość księży wAustrii grozi ludziom piekłem. Wręcz przeciwnie: nikt nie mówi o piekle. Być może poza jakimiś rzadkimi wyjątkami.
A jeśli chodzi o Urząd Nauczycielski, to niech przedstawią chociaż jednego biskupa, jeden dokument, w którym mówi się za dużo o piekle. Wręcz przeciwnie, uważam, że mówi się o tym za mało. Mówi się o tym mniej niż w Biblii czy Nowym Testamencie.
To samo odnosi się do seksualności. Jeśli inicjatorzy "Jesteśmy Kościołem" mówią, że Urząd Nauczycielski nie ma racji, to powinni chociaż sięgnąć po wspaniałe teksty Jana Pawła II, przestudiować je i wykazać, gdzie znajduje się tam "negatywne wartościowanie seksualności". To po prostu nieprawda. Jeszcze jedna rzecz, która mnie wręcz oburza. Inicjatorzy referendum twierdzą że Kościół nie powinien stawiać na równi potępienia aborcji i potępienia środków antykoncepcyjnych. Spotkałem jednego z prominentnych inicjatorów referendum i poprosiłem, aby wskazał, chociaż jednego teologa, jednego biskupa, który by powiedział, że aborcja jest równym złem jak środki antykoncepcyjne. Odpowiedział, że nie zna nikogo takiego. Papież mówi wyraźnie, że to nie to samo. Dlatego widzę w tym, co robią organizatorz y referendum tyle niesprawiedliwości, tyle niesłusznych podejrzeń i oskarżeń, szkody dla Kościoła. Wskutek ich akcji ludzie będą mieli tylko więcej przesądów.
Ksiądz biskup mówi o błędnym rozumieniu Kościoła ze strony organizatorów referendum. Ale to przecież nie są ludzie nie znający Kościoła: to teologowie, księża, nauczyciele religii. Jak to możliwe, że aż tyle osób, w kraju tradycyjnie katolickim, nagle przestaje rozumieć sens nauczania Kościoła?
Dlaczego te wszystkie nieporozumienia w ogóle się zdarzają? Moja odpowiedź brzmi: w teologii katolickiej, w całym Kościele katolickim w krajach obszaru niemiecko- oraz anglojęzycznego, pozwalano na sytuację, w której przez całe dziesięciolecia wolno było głosić idee heretyckie. Ten proces się rozszerzał i ostatecznie doprowadził do przemiany świadomości wielu chrześcijan. Musiał przyjść czas, kiedy ilość tego typu poglądów wzrosła tak bardzo, że zaczęto je wprost artykułować. Musiała się w końcu uwidocznić opozycja w stosunku do biskupów i papieża. Dla mnie wielkim rozczarowaniem jest fakt, że mimo ogromnej słabości intelektualnej, którą widać za postulatami referendum, zdobyły one poparcie niektórych prominentnych teologów. Nie rozumiem tego.
Sadzę, że to także wynik słabości autorytetów. Przez całe dziesięciolecia mówiło się: trzeba być tolerancyjnym, trzeba dopuszczać do głosu również przeciwną opinię. Ale wskutek tego pozwolono głosić poglądy, które pozostają w sprzeczności z nauką Kościoła. Dziś zbieramy owoce tej pasywności. Tak samo było z reformacją. Wiemy już dzisiaj dokładnie, że jedną z przyczyn, dla których reformacja Lutra mogła doprowadzić tak szybko do rozłamu, było milczenie i pasywność biskupów. Teraz trzeba postępować jednak z wielką ostrożnością, nie wolno dokonywać jakiegoś dramatycznego zwrotu kursu. Trzeba natomiast na powrót odkryć pytanie o prawdę i zgodnie z tym działać. Jeśli mówię o ponownym odkryciu tego pytania, to mam na myśli następujące zjawisko: u nas nikt już nie chce mówić o prawdzie w teologii. To od razu wzbudza sprzeciw. Jak możesz rościć sobie prawo do prawdy, jak możesz sądzić, że coś jest prawdą - padają pytania. W ten sposób jednak wkracza relatywizm, a prawda jako taka relatywizuje się. To oznacza katastrofę dla Kościoła.
Już przed wielu laty filozof katolicki Dietrich von Hildebrand napisał książkę "Koń trojański w Państwie Bożym". Jedną z głównych jej tez było twierdzenie, że dla Kościoła prawda jest czymś nieodzownym i że jeśli pytanie o prawdę zostanie wyeliminowane, to doprowadzi to do straszliwego wstrząsu. I tak się stało. Tylko, że ci ludzie, którzy relatywizują prawdę Kościoła, sami twierdzą, że mają prawdę. Jedyna różnica polega na tym, że ich prawda jest inna.
A jednak w tej kwestii opinie wśród biskupów zdają się być podzielone. Nie tak dawno kardynał Kónig powiedział w wywiadzie, że prawdę można znaleźć we wszystkich religiach i żadna nie powinna sobie rościć prawa do wyższości.
Nie wierzę, aby kardynał Kónig mógł powiedzieć, że wszystkie wielkie religie są prawdziwe. To jakieś nieporozumienie. Ta kwestia jednak wciąż powraca i jest niezwykle istotna. To oczywiste, że Ewangelia domaga się, aby była tylko jedna prawda - mianowicie prawda Jezusa Chrystusa. I oczywiście Ewangelia utrzymuje, a wraz z nią Kościół katolicki, że obowiązkiem człowieka jest - jeśli tę prawdę rozpozna w wierze - iść za nią i być jej posłusznym. Celem Kościoła jest, aby wszyscy ludzie zostali katolikami. To natomiast, co Kościół katolicki powiedział niezwykle jasno w czasie Soboru Watykańskiego II, to stwierdzenie, że nikt za pośrednictwem przemocy nie może być zmuszony do wstąpienia do Kościoła katolickiego. A po drugie Kościół uznał to, co jest dobrego w innych religiach np. w będącym blisko nas judaizmie, albo w protestantyzmie czy w prawosławiu. Uznał to, co jest po prostu dobre w człowieku.
Ale to w żadnym razie nie może oznaczać osłabienia cudownego, niezwykłego roszczenia Chrystusa. Nie wolno mówić, że Chrystus, Budda, Mahomet mają taką samą rację. To oznacza koniec chrześcijaństwa. Bo albo Chrystus jest Synem Boga i tylko wtedy chrześcijaństwo ma sens, albo nie. Nie można uczynić chrześcijaństwa czymś tanim. To roszczenie chrześcijaństwa zostało także wyrażone w dokumentach Soboru Watykańskiego II w "Dignitatis Humanae", w "Lumen Gentium", w późniejszych encyklikach papieskich.
Osoby popierające obecny ruch protestu w Austrii twierdzą, że Kościół musi iść z duchem czasu, inaczej straci wyznawców a tym samym szansę oddziaływania na świat.
Mogę tu zacytować pewne zdanie: "Wyjść za mąż za ducha czasów, to szybko zostać wdową". Taka jest odpowiedź. Kościół musi naturalnie przyglądać się znakom czasów. Ale zwracać na nie uwagę jest zupełnie czymś innym od ulegania duchowi czasów. Znakiem czasów może być zarówno coś pozytywnego, jak i negatywnego. Np. coś, o czym powiem: w tym kierunku musimy iść. Weźmy choćby proklamację praw człowieka - była ona znakiem czasów i mogliśmy też powiedzieć, że wyrasta ona z istoty chrześcijaństwa. Mogliśmy zaakceptować jej język, dopasować się do tego języka. Wprawdzie, co do samej rzeczy, mieliśmy już wcześniej pojęcie prawa natury, ale to nie szkodzi. Język nie jest problemem, mogliśmy pójść w tym kierunku. Weźmy jednak pod uwagę inny przypadek. Rasizm, narodowy socjalizm, nacjonalizm, komunizm też były znakami czasów. W stosunku do nich potrzebna była tylko jedna postawa: opór. Były to negatywne znaki czasu. Argument o potrzebie dostosowywania się do znaków czasu jest powierzchniowy i niebezpieczny. Być może w niektórych przypadkach powinniśmy iść z duchem czasu, ale w innych sprawach naszym obowiązkiem jest kroczyć przeciw czasowi. I jeśli przyjrzymy się, o co chodzi w referendum, to używanie argumentu "czasowego" jest absurdem. Każda kwestia tam poruszona ma inną naturę i na każde pytanie mamy inną, wyważoną odpowiedź.
Organizatorzy referendum zarzucają niektórym biskupom nietolerancję. Twierdzą, że wśród hierarchów nie ma ducha dialogu.
Trzeba powiedzieć najpierw, że organizatorzy referendum wcale nie są tolerancyjni; oni są wręcz nietolerancyjni wobec osób myślących inaczej - wyszydzają ich i kpią z nich. Mówią o nich, że są ograniczeni, albo mają twarde serce. Dowodem jest choćby treść piątego postulatu, gdzie o każdym, kto ma inne zdanie mówi się jako o osobie bez serca. Tak więc skoro rozważamy sprawę tolerancji, to w pierwszej mierze brak tolerancji wyróżnia inicjatorów. Oni mówią: "dopuszczamy taką możliwość, że papież i biskupi mają inną opinię niż nasza", tylko od razu te opinie dezawuują.
Zdaniem organizatorów referendum obecne struktury kościelne są przestarzałe i blokują pojawienie się Nowiny Radości. Co więcej, występują też przeciw niektórym praktykom kościelnym, jak asceza czy umartwienie.
Jeśli ktoś mówi tylko o radosnej nowinie, to odpowiedziałbym słowami francuskiego filozofa Henri Bergsona, który mówi o "okropnych uproszczeniach". Czy nie czytali oni Ewangelii? Tam, gdzie Chrystus mówi o potrzebie naśladowania go na Krzyżu? I o tym, że trzeba wziąć krzyż na siebie? I o tych wszystkich rzeczach, które należądo tej części posłania? Tak mówić o chrześcijaństwie – że jest to rześki optymizm, gdzie wszystko jest piękne, miłe i przyjemne - to po prostu pomijać rzeczywistość. Cała historia pokazuje, że ludzie, którzy dokonali czegokolwiek w Kościele, zawsze brali na siebie krzyż. Dlatego takiego mówienia o Radosnej Nowinie w ogóle nie rozumiem. Podobnie jak nie rozumiem negacji ze strony "referendystów" faktu, że człowiek nie jest po prostu dobry. Każdy z nas widzi w sobie opór grzechu przeciw Ewangelii. Nie jest nam łatwo żyć w zgodzie z Ewangelią, przezwyciężać wewnętrzne pobudki, impulsy, bodźce. Tylko ten, kto sam wyrzeka się siebie, zdobywa swe życie - mówi Chrystus. Gdzie u tych optymistów pozostaje ta wieść o konieczności negacji siebie - co jest tak przykre. Paweł też mówi przecież o "obumieraniu". A więc moim zdaniem jest to całkowite uproszczenie zachowywać się tak, jakby tego wszystkiego nie było. Można z tym przesadzić, ale ze wszystkim można przesadzić. I jeśli ktoś to neguje, to znaczy, że nie próbował żyć jak chrześcijanin.
Skala protestów z pewnością nie byłaby tak wielka, gdyby nie fakt, że ich organizatorzy mogli liczyć na poparcie mediów. Dlaczego Kościół nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca w mediach? Dlaczego większość dziennikarzy była przeciw niemu?
Naturalnie, można powiedzieć, że prasie zależy na wysokich nakładach, a tam gdzie jest spór łatwiej napisać ciekawą informację. Ale prasa nie tylko informowała - ona wprost popierała referendum. Pokazuje to także, że Kościół w zbyt małym stopniu obecny jest w mediach. Tzn. została wykształcona zbyt mała liczba dziennikarzy, którzy wywodziliby się z Kościoła, pracowali w mediach i mogli dzięki temu obiektywnie relacjonować te sprawy. W żadnym razie nie chcemy dziennikarzy, którzy relacjonują w sposób dworski i piszą o Kościele same dobre rzeczy. Nie o to chodzi. Chodzi o obiektywizm, aby odbiorca informacji mógł dowiedzieć się, jakie są rzeczywiste problemy. Poza tym nie można nie zauważyć, że u nas w mediach na kierowniczych stanowiskach jest bardzo wielu jawnych wrogów Kościoła.
Koronnym dowodem braku wrażliwości przedstawicieli Kościoła jest ich postawa wobec sprawy komunii dla osób rozwiedzionych i ponownie zamężnych - twierdzą zwolennicy referendum. Dlaczego Kościół nie chce się zgodzić, aby udzielać komunii chrześcijanom, którzy żyją w nowym, dobrym związku? Zresztą niektórzy teologowie, jak np. Paul Zulehner, doradca episkopatu biskupów Europy, otwarcie twierdzą, że to prywatne sumienie rozstrzyga o tym, czy można przystępować do komunii.
Odpowiem na dwa sposoby. Po pierwsze w przypadku komunii chodzi o największą albo jedną z największych tajemnic naszej wiary. I także małżeństwa nie należy pojmować tylko jako naturalnej wspólnoty, ale jako tajemnicę w jej ostateczności przed Bogiem, czego nie można zrozumieć, jeśli nie myśli się w sposób teologiczny. Dlatego sądzę, że powiązanie między Eucharystią a małżeństwem jest czymś niezwykle głębokim, tajemniczym, czego nie można załatwić odwoływaniem się do praktyki. Jeśli przysłuchuję się temu, co mówi Jan Paweł II, że kto znalazł się w takiej sytuacji - osoby rozwiedzionej i ponownie zamężnej - nie powinien iść do komunii, to traktuję jego pouczenie jako słowa przedstawiciela Boga, któremu wierzę. On obejmuje jakby obydwie te tajemnice i jego pouczeniu mogę się jedynie poddać.
Po drugie, mam doświadczenie z ludźmi, którzy znajdowali się w takiej sytuacji i których niemożność przystępowania do komunii nie tylko nie odepchnęła od Kościoła, ale właśnie przez to cierpienie faktycznie zbliżyli się do Boga i Kościoła. Bo sens komunii, communio, wspólnoty z Chrystusem, jest spełniony w większym stopniu przez tego, kto żyje w posłuszeństwie, niż przez tego, kto przechodzi do opozycji. Przedstawię to obrazowo: ktoś umiera, przychodzi na sąd i Jezus pyta się go: dlaczego nie chodziłeś do komunii?A on odpowie: Panie, Twój zastępca, tak mi powiedział, a ja byłem mu posłuszny z miłości do Ciebie. Wtedy Jezus z pewnością mu odpowie: bądź błogosławiony, wejdź do Królestwa na miejsce, które przygotowałem dla ciebie. Chcę przez to powiedzieć, że u Boga liczy się zachowanie posłuszeństwa w wierze, a nie opozycja.
Rozmawiali Jan Klejnot i Rafał Smoczyński
Pismo Poświęcone Fronda nr 7 (1996)