Opowiem Państwu historię, która obrazuje, co się dzieje na prowincji.
Pewna emerytka dorabiała sobie sprzątaniem w instytucji państwowej. Traf chciał, że jest aktywną zwolenniczką PiS i dlatego podjęła się z ochotą zbierania podpisów pod kandydaturą Andrzeja Dudy, co czyniła, przemierzając swoje okolice na rowerze. W tej samej instytucji państwowej była sobie urzędniczka, znana z publicznego parodiowania hymnu Polski, która – co zrozumiałe – zbierała podpisy pod kandydaturą Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, do czego oczywiście miała pełne prawo.
W tych dniach dyrektor owej instytucji, działacz PiS, mianowany przez PiS, wezwał emerytkę i stwierdził: muszę panią zwolnić. Na pytanie, czy są jakieś zastrzeżenia do jej pracy, odpowiedział nieszczęsnej aktywistce PiS: nie, ale muszę panią zwolnić. Taka odpowiedź zazwyczaj oznacza, że miejsce jest potrzebne dla kogoś innego. I rzeczywiście, okazało się, że jest potrzebne dla specjalistki od hymnu, która publicznie chwaliła się: ja pisiorkę wygryzłam.
Oczywiście pisowski dyrektor nadal uważa, że zwolniona przez niego emerytka będzie zbierała podpisy, by rząd, któremu zawdzięcza posadę, umocnił się dzięki zwycięstwu w wyborach prezydenckich, by on nadal sprawował swoją funkcję i mógł dalej faworyzować kodziarzy. Chodzi przecież o budowę jedności narodowej. Przykład ten doskonale obrazuje stosunek aparatu partyjnego do aktywistów. Od czterech lat każdy posądzony o przynależność do twardego elektoratu PiS jest marginalizowany i eliminowany, bo przeszkadza w lokalnych układach, a masowo awansowani są w spółkach skarbu państwa aktywiści Soku z buraka, ale gdy nadejdą wybory, to my mamy zadbać – dla dobra Polski – by ten aparat mógł dalej postępować w ten sam sposób.
Dr Jerzy Targalski
jozefdarski.pl