To jest trzecia częśc tekstu ks. prof. Roberta Skrzypczaka, który ukazał się na łamach Pisma Poświęconego Fronda. Czytelników zachęcamy do zapoznania się także z częścią pierwszą TUTAJ. Część druga znajduje się w TYM miejscu.

ŚWIĘTOŚĆ W DUECIE

Wielu chrześcijan i chrześcijanek żonatych i zamężnych, jeśli było wynoszonych do chwały ołtarzy, to ze względu na zasługi odniesione poza małżeństwem. W tym korowodzie świętości mamy wdowy, które po śmierci swych mężów wstępowały do klasztorów, albo zakładały nowe, jak św. Rita z Casci, św. Brygida Szwedzka, bł. Maria Guyart-Martin z Quebec czy św. Joanna de Chantal, założycielka sióstr wizytek. Mamy też mężów porzucających swe żony dla wzniosłego ideału życia pustelniczego, jak św. Mikołaj z Flue, patron Szwajcarii; mamy wielkich polityków poświęcających się bez reszty sprawom publicznym, jak św. Ludwik IX, król Francji. Żony w wypadku tych świętych mężczyzn zdawały się odgrywać niewielką rolę w dziele ich życia. Kto dziś pamięta o Dorocie z Flue, pozostawionej przez ogarniętego pragnieniem Boga Szwajcara z dziesięciorgiem dzieci, gdy najmniejsze miało zaledwie kilka miesięcy, i akceptującej wybór męża? Na próżno też szukać w leksykonach świętych Małgorzaty z Prowansji, żony Ludwika IX. Można by pomyśleć, że chrześcijanin może osiągnąć stan świętości życia pomimo małżeństwa, a nie dzięki niemu. Wiele jednakże zmieniło się w podejściu do tych spraw od momentu, gdy 21 października 2001 roku Jan Paweł II postanowił wynieść na ołtarze wspomnianą już wyżej parę małżeńską Luigiego i Marię Beltrame Quattrocchi jako znak heroicznej formy życia chrześcijańskiego tych dwojga. Już w marcu 1992 roku, podczas spotkania z duchowieństwem rzymskim, papież wyraził pragnienie doczekania się uznania za świętych kompletnej pary małżeńskiej: „Czuję wielkie pragnienie w mym sercu, lecz widzę, że procedury beatyfikacyjne zdają się być jeszcze odległe od takiej możliwości. Naturalne wsparcie, na które mogą liczyć wszyscy zakonnicy i zakonnice, ogłoszeni błogosławionymi lub świętymi, oczywiście, ze względu na ich zasługi, dla par małżeńskich jeszcze nie istnieje. Brakuje im wsparcia ze strony społeczności kościelnej, ludu Bożego... Brak nam tradycji w tym względzie, jak i mechanizmów ludzkich pomocnych w przeprowadzaniu procesów beatyfikacyjnych lub kanonizacyjnych. Należałoby przemyśleć to wszystko”. O wiele łatwiej, z formalnego punktu widzenia, przeprowadzić taki proces informacyjny w przypadku kogoś, kto należał do zgromadzenia zakonnego, zwłaszcza zaś gdy był jego założycielem. Można bowiem spodziewać się większej mobilizacji sił i środków ze strony odpowiedniej wspólnoty, do której zainteresowany należał, a która dzięki uznaniu świętości tejże osoby zyska na uznaniu w Kościele. Pary małżeńskie miałyby nikłe szanse na podobne wsparcie.Problem jednakże jest większy i polega na rozstrzygnięciu, czy świętość jest indywidualną drogą życia chrześcijanina, czy też można ją osiągnąć wspólnie dzięki małżeńskiej wierności. Czy na wezwanie Boga do radykalnego pójścia za nim każdy człowiek odpowiada osobiście sam za siebie, czy też taką odpowiedź można przeżyć i zrealizować wspólnie? Nowe światło rzucił na tę sprawę Sobór Watykański II swą wypowiedzią o świętości w małżeństwie: „Wypełniając mocą tego sakramentu swoje zadania małżeńskie i rodzinne, przeniknięci duchem Chrystusa, który przepaja całe ich życie wiarą, nadzieją i miłością, zbliżają się małżonkowie coraz bardziej do osiągnięcia własnej doskonałości i obopólnego uświęcenia, a tym samym do wspólnego uwielbienia Boga”. Potrzeba było jakiegoś przykładu potwierdzającego ten typ samoświadomości Kościoła. Była nim beatyfikacja państwa Quattrocchi dokonana przez Jana Pawła II, symbolicznie, na progu trzeciego tysiąclecia chrześcijaństwa, na potwierdzenie papieskiego przeświadczenia, że „przyszłość ludzkości idzie poprzez rodzinę!”43.Wciąż ciąży nam myślenie silnie indywidualistyczne w podejściu do spraw duchowych. Przyczynia się ono do pojmowania małżeństwa w sposób naturalistyczny, jakby chodziło w nim o pewien kontrakt zawierany przez dwie strony w celu zrealizowania wspólnego przedsięwzięcia. W takim świetle małżeństwo wygląda bardziej na stowarzyszenie niż komunię osób. Ta ostatnia zresztą może być potraktowana co najwyżej jako efekt uboczny czy dodatkowy małżeńskiego kontraktu. Jan Paweł II jednak w swym nauczaniu konsekwentnie przedstawiał związek małżeński nie w terminach relacji dwóch partnerów zawierających dobrowolną umowę (co jest warunkiem wystarczającym par cywilnych i, jeszcze bardziej, tak zwanych związków partnerskich), ale jako jedność dwojga osób, które w dynamice oblubieńczej miłości zmierzają do stania się „jednym ciałem”, wychodząc tym samym poza obszar jednostkowego indywidualizmu. W świetle słowa Bożego (Księgi Rodzaju) mężczyzna i kobieta poprzez przeżywaną komunię między sobą stają się zdolni do odtworzenia (odbicia w sobie) trynitarnej komunii Osób Boskich. Powołanie człowieka do noszenia w sobie obrazu Bożego jest rozumiane bowiem jako naturalne uzdolnienie do komunii z drugą osobą, przeżywanej na sposób cielesny, dzięki ich męskości i kobiecości. Indywidualizm jest pochodną grzechu przeżytego przez ludzi w raju, a wraz z nim zagubienia własnej tożsamości, to jest utraty pewności co do bycia obrazem Boga. Źródłem pokusy przeżywania własnego małżeństwa w sposób indywidualistyczny zdaje się być zniechęcenie albo wręcz klimat utraty nadziei co do możliwości osiągnięcia wraz z drugą osobą komunijnej harmonii życia. Znamienne, że diabeł w raju rozpoczął rozmowę tylko z kobietą, jej samej – z pominięciem męża – składając obietnicę pełnej realizacji: „tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło” (Rdz 3,5). Oto pokusa wielu małżeństw – duchowość indywidualistyczna, która wydaje się doskonalsza i bardziej satysfakcjonująca od pokornej drogi wspierania się w drodze do nieba razem. Tymczasem pierwotny plan Boga jest inny: możliwość doświadczenia Jego miłości wspólnie, poprzez jedność cielesną i komunię duchową. Jednym sercem i jednym duchem. Jeśli małżeństwo jest pomysłem Boga na pokazanie Jego trójosobowej obecności w świecie, powołane do tego osoby nie zrealizują tego nigdy w pojedynkę, ale razem.Z tego wynika zasadnicza konsekwencja: mąż bierze na siebie odpowiedzialność za zbawienie swej żony, i na odwrót. Powołanie do bycia jednym ciałem oznacza, że ciała małżonków, dzięki którym mogą nieustannie przeżywać swe życie jako bezinteresowny dar dla drugiego, nie należą więcej do nich indywidualnie. Podobnie ich wola, racja, plany i ambicje. Są powołani do tego, aby przeżyć życie w doskonałej jedności dwóch inteligencji i dwóch motywacji. Jednakże w jaki sposób można opuścić własne „ja”, aby darować się drugiej osobie? I jak przy tym nie zniszczyć, ani nie pozbawić znaczenia swej własnej indywidualności, lecz – wręcz przeciwnie – wzbogacić ją i nasycić sensem życia? Wyjaśniał to w swym niepowtarzalnym stylu Karol Wojtyła: „Przede wszystkim narzuca się pytanie: czy osoba może siebie oddać innej osobie? Stwierdzono przecież, że każda osoba z istoty swej jest nieprzekazywalna – alteri incommunicabilis. Jest więc nie tylko panią samej siebie (sui iuris), ale także nie może siebie odstąpić czy oddać. Takiemu oddaniu siebie samej sprzeciwia się natura osoby. Rzeczywiście: w porządku natury nie można mówić o oddaniu osoby innej osobie, zwłaszcza, jeśli to oddanie rozumiemy w znaczeniu fizycznym. To, co osobowe, wyrasta ponad jakąkolwiek formę oddania, a z drugiej strony przywłaszczenia sobie w sensie fizycznym. Osoba jako taka nie może być cudzą własnością, tak jak rzecz. W konsekwencji wykluczone jest też traktowanie osoby jako przedmiotu użycia. To jednak, co nie jest możliwe i prawidłowe w porządku natury ani w znaczeniu fizycznym, może dokonywać się w porządku miłości i w znaczeniu moralnym. W takim znaczeniu jednak osoba może siebie dać czy też oddać innej, i to zarówno osobie ludzkiej, jak i Bogu, a przez takie oddanie kształtuje się szczególna postać miłości, którą określamy jako miłość oblubieńczą. Świadczy to też o szczególnej dynamice osoby, o szczególnych prawach rządzących jej istnieniem i rozwojem. Dał temu wyraz Chrystus w owym zdaniu, które zdaje się zawierać głęboki paradoks: «Kto by chciał ocalić duszę swoją, ten ją straci, a kto by utracił duszę swoją dla mnie, ten ją znajdzie» (Mt 10,39)”.

TRZY OŁTARZE

Małżeństwo jako sakrament dwojga osób sobie nawzajem oddanych potrzebuje – jak każdy sakrament – pewnego rytuału i miejsca celebrowania. Potrzebuje jakiegoś – mówiąc obrazowo – ołtarza. Tym bardziej uzasadnione wydaje się takie spojrzenie na chrześcijańskie małżeństwo, im bardziej skłonni jesteśmy porównywać życie małżonków do liturgii sprawowanej na poziomie ich ducha oraz ich ciał. Trzeba przyjąć, że małżeństwo urzeczywistnia się na trzech ołtarzach: jednym z nich jest ołtarz sensu stricte kultyczny, to jest wspólnie przeżywana Eucharystia; drugim jest ołtarz wspólnego stołu, przy którym rodzina buduje swoje więzi codzienne, dzieląc razem pokarm i rozmowę; trzeci zaś ołtarz to łoże małżeńskie, gdzie małżonkowie wzajemnie dają sobie siebie nawzajem w intymności swych ciał. Na wszystkich tych trzech ołtarzach ich miłość okazywana jeden drugiemu spotyka się z miłością Chrystusa. Tam mąż i żona otrzymują moc Ducha Świętego, tam też przeżywają wychodzenie poza ludzkie miary, aby doświadczać pomiędzy sobą hojności na miarę Boga. Zaniedbywanie tych ołtarzy wiąże się z ryzykiem budowania własnego domu bez solidnego fundamentu, jakim jest doświadczenie miłości Chrystusa zmartwychwstałego pośród ludzkiej ułomności narażającej kochające się osoby na wyczerpywanie się ich naturalnych złóż. Zignorowanie jednego z nich burzy naturalną równowagę, na której opiera się małżeńska wspaniałomyślność. Można te trzy wsporniki sakramentalnej miłości przyrównać do trójnogu. Mebel to bardzo solidny i najmniej wywrotny, o ile nie zabraknie w nim jednej z nóg. W przeciwnym razie nie jest w stanie zagwarantować jakiejkolwiek stabilności.

W tym świetle należałoby wyjaśnić jeszcze kwestie tak zwanych małżeńskich obowiązków. Niegdyś do ich uświadamiania przykładano dużą wagę, stanowiły one też przedmiot rachunku sumienia. I tak, pewien podręcznik katolickiej duchowości z 1714 roku, przy omawianiu „casusów sumienia”, wyliczył aż 56 sytuacji odpowiadających tymże „obowiązkom” ciążącym na małżonkach. Przy czym powinności nałożone na żonę zdawały się zdecydowanie przewyższać te, których oczekiwało się od mężów. Żona była zobowiązana odpowiedzieć na każde żądanie współmałżonka pod sankcją grzechu ciężkiego, bowiem w przypadku przeciwnym narażała go na ryzyko niepowściągliwości, a nawet zdrady. Mężczyznom dawało to wspaniały instrument przymuszania swych oblubienic do spełniania ich rozwiązłych kaprysów. Dzisiaj kategoria „małżeńskich obowiązków” zniknęła z języka podręczników moralności ze względu na jej brzmienie na pierwszy rzut oka faryzejskie: jakby człowiek musiał czuć się przymuszany do uczestniczenia w tym, co buduje jego szczęście tymczasowe i wieczne. Podobnie zresztą brzmi zastosowanie kategorii obowiązku w odniesieniu do udziału w mszy niedzielnej. Zaskakujące, że to, co dla pierwszych chrześcijan oznaczało spotkanie z Chrystusem zmartwychwstałym, lekarstwo nieśmiertelności, zaślubiny z kochającym Boskim Oblubieńcem i postrzegane było jako absolutna życiowa konieczność (dość pomyśleć o męczennikach z Abiteny, którzy w obliczu szykan ze strony rzymskich urzędników deklarowali „my bez Eucharystii żyć nie możemy”), mogło z czasem zamienić się w powinność, którą należało wyegzekwować prawnym przepisem i groźbą sankcji duchowych. Tak samo zaskakuje, iż w kategorię obowiązku może przeobrazić się to, co stanowiło dla narzeczonych ekwiwalent raju. Ileż zakochanych par nie może doczekać się stosownego momentu, by razem bez pamięci rzucić się w objęcia erosa, a kiedy już mają pełny dostęp do swych ciał najchętniej nie wychodziłoby wcale z pościeli.Niemniej to, co źle brzmi ze względu na groźbę faryzejskiego formalizmu, może nabrać innego, pozytywnego znaczenia w świetle branej pod uwagę ludzkiej słabości. Ileż razy potrzebujemy specjalnej zachęty do sprostania zadaniom, których obiektywnego waloru nigdy byśmy nie chcieli poddawać pod dyskusję. Wystarczy wspomnieć udrękę porannego wstawania do pracy: mimo że jesteśmy świadomi tego, iż jeśli natychmiast nie poderwiemy się z posłania, to świat się zawali, dalej przedłużamy moment uszczęśliwiającej drzemki. Gdy chodzi o miłość, ileż innych czynników, poza samą ludzką niefrasobliwością, może powstrzymywać małżonków przed daniem sobie tego, co potrzebują: zmęczenie, brak czasu, chorujące dzieci, zaangażowanie w sprawy społeczne, powinności zawodowe, przytępienie uwagi na potrzeby partnera, chwilowe przesilenie emocjonalne... Oto powody, dla których powołanie się w sumieniu na obowiązki małżeńskie może okazać się zbawienne, aby nie dopuścić do powolnego obsuwania się małżonków w przepaść uczuciowej obojętności.Błogosławione powinności małżeńskie, które przypominają o tym, że człowiek został stworzony dla całkowitego daru z samego siebie, a więc również i ze swego ciała. Błogosławione powinności małżeńskie, które ratują małżonków przed zbyt łatwym uwierzeniem w to, że jest się aniołem, zaniedbując wymogi miłości konkretnej. Podobnie jak powinności niedzielne nie dopuszczają, by przyjmować cokolwiek innego za ważniejsze dla chrześcijanina od udziału w Eucharystii zmartwychwstałego Pana. I jedne, i drugie – choć z zachowaniem odpowiedniej analogii – nie pozwalają na zignorowanie osób, które powinno się kochać ponad wszystko. Delikatna kwestia łoża małżeńskiego, którego praw strzegą wyżej wspomniane powinności, wiąże się z faktem, że osoba ludzka jest bytem seksualnym, a seksualność może stanowić dla człowieka tak źródło rozkoszy, jak i udręki. Łatwo zatem niektórym osobom przychodzi ochota na „wypisanie się” z tej rozrywki. Zwłaszcza kobietom, dla których pożycie fizyczne – w perspektywie spełnionej potrzeby macierzyńskiej – może łączyć się z czymś bolesnym, uciążliwym i niepotrzebnym, nieraz nawet z przekonaniem, iż wstrzemięźliwość seksualna czyni małżeństwo bardziej „czystym”. Dawniej ze względu na wszelkiego rodzaju problemy, jakie człowiek może odczuwać w związku z własną nieokiełznaną seksualnością, proponowano jako remedium małżeństwo. „Lecz jeśli nie potrafiliby zapanować nad sobą, niech wstępują w związki małżeńskie! Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć” – radził św. Paweł. Wśród celów stawianych przed związkami małżeńskimi tradycyjna teologia katolicka wymieniała, oprócz spłodzenia i wychowania potomstwa oraz obopólnego dobra małżonków, także „lekarstwo na pożądliwość” (remedium concupiscentiae). Trudno dziś pogodzić się z wizją takiego celu pobrania się, z którego miałoby wynikać, iż dwoje ludzi jest ze sobą, by w sposób „dozwolony” wyżyć się seksualnie. Z tego miałaby wynikać nadzieja, że po ślubie wszystko się unormuje. Tymczasem dzielenie posłania z ukochaną kobietą wcale nie musi działać kojąco na zmysły i wyobraźnię. W wielu wypadkach nam, żyjącym w celibacie, o wiele łatwiej zachować czystość, niż małżonkom samokontrolę, gdyż aktywność seksualna tworzy przyzwyczajenia oraz karmi fantazję. Małżeństwo wcale nie służy jako środek do ugaszenia potrzeb seksualnych, wręcz je podsyca. Czy w jakimś sensie zatem może być lekarstwem na pożądliwość? Owszem, w tym, że pożądliwość jest raną pozostawioną na ludzkim sercu w wyniku grzechu pierworodnego, która skłania człowieka do posługiwania się innymi we własnym egoistycznym celu. Małżeństwo sakramentalne niesie w sobie łaskę gojenia tej rany. Lekarstwem na pożądliwość nie jest zatem samo poślubienie drugiej osoby i nieskrępowany z nią seks, ale raczej łaska sakramentalna będąca w stanie powyrywać z serca małżonków korzenie nienasyconej, egocentrycznej namiętności. Doświadczenie fizycznej miłości budzi w sercach małżonków wiele obaw o granice tego, co dopuszczalne: gesty, pozycje, pocałunki, pieszczoty – ile, jak i dokąd można? W tym względzie nietrudno o dwa rodzaje nieporozumienia. Jednym jest formalizm, opierający całą aktywność intymną małżonków o kategorie: dopuszczalne/niedopuszczalne. Podporządkowanie wszystkiego normom może działać uspokajająco bądź niepokojąco na sumienie partnerów, ale same normy pozostają czymś zewnętrznym względem tego, co ich łączy i nie zawsze pozwalają dostosować się do konkretnych sytuacji. Nie zawsze to, co „dopuszczalne”, jest w stosunku do odpowiedniej osoby stosowne. Pozostaje jeszcze delikatność względem ukochanej osoby, czyli umiejętność odgadnięcia jej oczekiwań w danym momencie. Poza tym istnieją różnice wrażliwości męskiej i kobiecej w podejmowaniu aktów seksualnych. Zazwyczaj mężczyźni są bardziej zmysłowi od kobiet, co może się wyrażać w tym, że nie każdy rodzaj pieszczot czy doznań będzie kobiecie odpowiadał. Zabiegi mężczyzny mogą łatwo skończyć się nieporozumieniem, pozostawiając panów z uczuciem zawodu czy odepchnięcia.W tym względzie każda reguła musi zostać spersonalizowana. Nie wszystko sprawdza się u wszystkich par. Nie wszystko będzie odpowiadało w równym stopniu partnerowi i partnerce. Kierunek postępowania jest jeden: to, co sprzyja budowaniu prawdziwej komunii cielesnej małżonków, jest dobre, odpowiednie i zdrowe; wszystko zaś, co zmierza do zadowolenia egoistycznego tylko jednego z nich bądź zdominowania drugiej osoby, jest szkodliwe i powinno być unikane. Doświadczenie wielu par wskazuje na pewne prawidłowości zasługujące na wzięcie ich pod uwagę w przeżywaniu małżeńskiej intymności. Przede wszystkim ubiór: nie jest dobrą małżonką kobieta, która nie przywiązuje wagi do jakości swej bielizny i pozwala sobie na zakładanie czegoś, co zadziała jak gaśnica na męską namiętność. Do dbałości o piękno intymnej relacji należy higiena osobista ciała oraz zapach, którego walor z pewnością doceni partner. Do mężczyzny też musi dotrzeć, że każda upojna symfonia wymaga odpowiedniego preludium. Chodzi o pewne gesty czułości i sympatii: bukiet kwiatów, okazanie zainteresowania, gotowość usłużenia... Drodzy panowie, zapotrzebowanie waszych pań na te sprawy wcale nie mija wraz ze ślubem! Pieszczoty i pocałunki poprzedzające pełne oddanie się małżonków w cielesnym złączeniu, nawet jeśli są bardzo intymne, mogą być czymś dobrym, o ile sprzyjają przeżyciu ich pełnej komunii. Należy przy tym zwracać baczną uwagę na to, że niektóre gesty mogą być przyjmowane z przykrością, zwłaszcza w przypadku, gdy któreś z małżonków niedostatecznie jeszcze akceptuje swe ciało lub też nie potrafi pokonać oporu przed daniem się w pełni drugiemu. Czasem zaznane w przeszłości rany w sferze uczuciowej czy seksualnej wymagają od współmałżonka dużej cierpliwości i współpracy w pokonywaniu niechcianych, choć realnych trudności.Roztropność i wyczucie umiaru – to czynniki sprzyjające budowaniu więzi. Pewne pieszczoty prowokujące zbyt szybką reakcję cielesną w stosunku do pełnej gotowości na miłosne zjednoczenie mogą okazać się katastrofą. Wystarczy pamiętać o tym, że pieszczoty wstępne powinny pozostać wstępnymi i nie koncentrować zbytnio uwagi małżonków na sobie samych i na przyjemności, jakiej dostarczają z pominięciem pełnego małżeńskiego złączenia. Akt małżeński jest wówczas przeżywany w pełni, gdy łączy się w intencji małżonków z postawą otwartości na życie. Komunii autentycznej nie da się osiągnąć, oddzielając oddanie się cielesne od jego celowości. Tak się dzieje nie tylko w wypadku uciekania się do środków antykoncepcyjnych, ale i w sytuacji niechęci do złożenia nasienia w łonie kobiety.Prawdziwa komunia małżeńska wyklucza jakąkolwiek formę dominacji. Do subtelnych nadużyć może dochodzić wraz z chęcią dostarczenia partnerowi przyjemności za cenę wykorzystania bezbronnej dobroduszności czy zaufania współmałżonka. Nie wyklucza to pomysłowości w miłosnym obcowaniu ze sobą, z wyjątkiem tych pozycji czy żądań, które mogą okazać się dla jednej ze stron upokarzające, nie przyczyniając się w niczym do zaznania jedności. Celem złączenia cielesnego małżonków nigdy nie powinno być osiągnięcie maksimum przyjemności, ale maksimum komunii. Przyjemność jest zasadna, ale jako owoc miłosnego oddania się, nigdy zaś jako cel. Doświadczenie frustracji w związkach każe przypuszczać, że pomimo przeżywanych paroksyzmów wywoływanej pieszczotami rozkoszy małżonkowie mogą odczuwać w swych intymnych relacjach brak pełnej więzi, a nawet miłości. Natomiast osiągnięta jedność nadaje nowy smak przeżywanej przyjemności, dostarczając jednocześnie radości z cielesnego złączenia się. Dużą rolę w intymnym zbliżeniu odgrywa spotykanie się wzrokiem.Pełni zjednoczenia cielesnego sprzyja autentyczne „wsłuchiwanie się” w partnera. Intymność w związku uwarunkowana bywa wieloma czynnikami, na które zazwyczaj bardziej wrażliwa okazuje się być kobieta. Mogą tu mieć swoje znaczenie takie elementy, jak klimat, miejsce, stan psychicznego napięcia, cykl menstrualny, troski, zmęczenie, itp. Wynika stąd, że nie da się osiągnąć – niejako automatycznie – pełni komunii małżeńskiej jedynie w wyniku powtarzania czynności seksualnych. Nigdy w takich sytuacjach za wiele wyrażania własnych oczekiwań, zwracania uwagi na oczekiwania partnera, oddawania drugiemu w darze swego ciała, wykazywania pomysłowości czy przejawiania chęci pozytywnego zaskoczenia drugiej osoby. Wyrazem dojrzałości uczuciowej i duchowej w relacjach intymnych jest dar rozróżniania. Same zewnętrzne reguły czy recepty na udany seks mogą okazać się zawodnymi doradcami.

CAŁKOWITE SPEŁNIENIE

Na zakończenie powrócę do wyrażonej powyżej myśli o potrzebie trzech ołtarzy dla celebrowania w życiu chrześcijańskiego małżeństwa.

Na wszystkich nich małżonkowie mogą doświadczać obecności Chrystusa i życia nadprzyrodzonego pochodzącego z wysoka, co gwarantuje im sam sakrament. Chciałbym zwrócić uwagę zwłaszcza na ołtarz eucharystyczny, który w warunkach rozpędzonego tempa życia najłatwiej zignorować. Małżonkowie potrzebują spotykać się u stołu Pańskiego, by spożywać Ciało i Krew Chrystusa, nie tylko przy okazji obchodzonych rocznic czy chrzcin, ale nieustannie. Istnieje bowiem pewna paralela – przy zachowaniu odpowiednich proporcji jakościowych – pomiędzy złączeniem się męża i żony w relacji seksualnej a połączeniem się oblubieńczym małżonków z Chrystusem. Przyrzeczenia małżeńskie wyrażone deklaracją słowną potrzebują w małżeństwie potwierdzenia w postaci cielesnego skonsumowania związku. Siła sakramentu małżeńskiego nie wyczerpuje się bowiem w ceremonii zaślubin, potrzebuje jeszcze potwierdzenia w łożu miłosnym, gdzie zostaje położona przez małżonków niczym pieczęć na ich kontrakcie. Wyraża to pięknie katolickie przekonanie, że to sami małżonkowie udzielają sobie ślubu, a nie ksiądz. Oni stają się prawdziwymi celebransami tego sakramentu, kapłan zaś jest tego świadkiem w imieniu Kościoła, w który jako nowa tkanka zostaje to małżeństwo zaszczepione. Oddajmy raz jeszcze głos papieżowi: „Małżeństwo jako sakrament zawiera się przez słowo: «Biorę ciebie... za żonę (za męża) i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci». Samo z siebie jednakże owo sakramentalne słowo jest tylko znakiem zawarcia małżeństwa. Odróżnia się zaś zawarcie małżeństwa od jego spełnienia tak dalece, że bez tego spełnienia małżeństwo nie jest jeszcze ukonstytuowane w pełnej rzeczywistości. Stwierdzenie, że małżeństwo zostało prawnie zawarte, ale nie spełnione (ratum – non consummatum), równa się stwierdzeniu, że nie zostało ono w pełni ukonstytuowane jako małżeństwo”. Podobnie spełnia się eucharystyczny dar Chrystusa. Jego deklaracja miłości do nas potrzebowała konkretnego potwierdzenia w ofierze ciała na krzyżu. W ten sposób krzyż stał się łożem miłości, na którym Pan nas poślubił. Jezus, gdy doszedł do szczytu swego miłosnego oddania się za nas na Kalwarii, zawołał: consummatum est! – wykonało się! Całe dzieło odkupienia Chrystusa można potraktować jako akt małżeński łączący Zbawiciela i Jego Oblubienicę – Kościół, spełniony w Jego ciele. Dla nas, chrześcijan, sposobem wstąpienia na łoże miłości z naszym Panem jest udział w Eucharystii, aby móc w pełni doświadczyć całkowitego oddania się Chrystusa za nas i naszego oddania się Jemu. I, podobnie jak w celebracji ślubnej, słowo Boga wypowiedziane do naszych uszu poprzez Ewangelię i teksty liturgii zostaje potwierdzone przez Jego Ciało oddane nam do spożycia. Nie przez przypadek wejście w kontakt z Ciałem Chrystusa podczas Mszy świętej nazywane jest komunią. Eucharystia jest najbardziej oblubieńczym ze wszystkich sakramentów. Nasza komunia ze Zmartwychwstałym jest skonsumowana dzięki eucharystycznemu złączeniu cielesnemu: przyjmując Jego Ciało, nie tylko łączymy się z Nim jako „serce z sercem”, ale i jako „ciało z ciałem”. Dla małżonków wspólny udział w Eucharystii stanowi okazję do stałego odradzania się komunii między nimi. W kontakcie cielesnym ze Zmartwychwstałym otrzymują oni nowy zastrzyk energii. Za każdym razem, gdy przyjmują Ciało Chrystusa, przygotowują własne ciała do złożenia z siebie daru. „Na tej drodze – dodał Jan Paweł II – życie małżeńskie poniekąd staje się liturgią”.

POKOCHAĆ LUDZKĄ MIŁOŚĆ

Celibat kapłański nie jest zaprzeczeniem wartości małżeństwa. Katechizm Kościoła Katolickiego, omawiając jeden po drugim sakramenty kapłaństwa i małżeństwa, zauważa, że obydwa one mają służyć wspólnocie i posłannictwu chrześcijan. Prezbiter jest wezwany, by jak Chrystus swej Oblubienicy, także i on dawał się Kościołowi na sposób oblubieńczy, a więc wyłączny. Kościół tym samym staje się niejako „żoną” prezbitera. „Ja, prezbiter – pisał w swym liście św. Jan Apostoł – do Wybranej Pani i do jej dzieci, które miłuję w prawdzie... A teraz proszę cię, Pani, abyśmy się wzajemnie miłowali” (2J 1,5). Serce kapłańskie, o ile zamierza służyć prawdziwie ludowi Bożemu, staje się sercem męża. Małżonkowie wraz ze swoim doświadczeniem dawania się wzajemnego stanowią nieustanną inspirację dla służących im kapłanów, podobnie jak oddani swej posłudze duchowni mogą zapłodnić nowymi energiami zmęczonych małżonków. Dzisiaj, być może jak nigdy dotąd, potrzeba pasterzy, którzy potrafią pokochać ludzką miłość. Wspaniałym tego modelem stał się Karol Wojtyła wraz ze swym kapłańskim doświadczeniem bliskiej współpracy z małżonkami, towarzyszenia zakochanym w dojrzewaniu do małżeńskich decyzji czy też duchowego umacniania młodych rodziców. Słynne kajaki na Mazurach czy wyprawy narciarskie w góry stanowiły pretekst do przeżywania jedynej w swym rodzaju prezbitersko-małżeńskiej symbiozy duszpasterskiej w Kościele. Takiej symbiozy zdaje się dziś oczekiwać nowa ewangelizacja i te rejony świata, w których rodzina praktycznie zanikła. Wraca się do domu, otwiera lodówkę, pożera pizzę i wypija colę. Po co wstawać rano? Jak żyć? Przyszłość? Nie istnieje. Budzi strach. Nie wiadomo czego oczekiwać od życia. Istnieje coś jeszcze, co przetrwa dłużej niż jeden sezon? Po co więc wiązać się na stałe z inną osobą? Jaki sens ma małżeństwo? Jakie daje gwarancje i perspektywy? W naszym kardiologiczno-psychiatrycznym świecie jedynym pewnikiem zdaje się być samobójstwo bądź nadzieja eutanazji. Mówią o tym młodzi, myślą starzy. Samobójstwo zdaje się być dzisiaj jedyną możliwą jeszcze rewolucją przeciwko światu, który miał być cudem, a okazał się świństwem. Taki świat potrzebuje Dobrej Nowiny, że istnieje Ktoś, kto nigdy nie opuszcza człowieka, że miłość zmartwychwstała i że życie pokonało mroki śmierci. Bóg pragnie zbudować nową świątynię, odnowić swą Jerozolimę, w której człowiek zetknie się z Jego chwałą. Tą świątynią będzie uzdrowiona, życiodajna i bezpieczna rodzina. „Przyszłość ludzkości idzie poprzez rodzinę!” – powiedział trzydzieści lat temu Jan Paweł II, a ja jestem przekonany, że powiedział to jako prorok.

„Trzeba młodych przygotowywać do małżeństwa – mówił Jan Paweł II w słynnym wywiadzie udzielonym Vittorio Messoriemu – trzeba ich uczyć miłości. Miłość nie jest do wyuczenia, a równocześnie nic nie jest tak bardzo do wyuczenia, jak miłość! Jako młody kapłan nauczyłem się miłować ludzką miłość. To jest jedna z tych podstawowych treści, na której skupiłem swoje kapłaństwo, swoje posługiwanie na ambonie, w konfesjonale, a także używając słowa pisanego. Jeśli umiłuje się ludzką miłość, to wtedy rodzi się także żywa potrzeba zaangażowania wszystkich sił na rzecz «pięknej miłości». Bo miłość jest piękna. Młodzi w gruncie rzeczy szukają zawsze piękna w miłości, chcą, ażeby ich miłość była piękna. Jeśli ulegają swoim słabościom, jeżeli idą za tym wszystkim, co można nazwać «zgorszeniem współczesnego świata», a jest ono, niestety, bardzo rozprzestrzenione, to w głębi serca pragną pięknej i czystej miłości. Odnosi się to i do chłopców, i do dziewcząt. I ostatecznie wiedzą, że takiej miłości nikt im nie może dać, tylko Pan Bóg. I dlatego gotowi są pójść za Chrystusem bez względu na ofiary, jakie z tym mogą być związane”.

Ks. prof. Robert Skrzypczak