Czym jest wiara?

 

Ludzie często mnie o to pytają. Nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałem, bo wiara zawsze była dla mnie czymś naturalnym, trochę jak kromka chleba. Ona zawsze była koło mnie, i nigdy nie miałem z nią problemów. Zaczęło się od moich rodziców, od mojej babci, która brała mnie za rękę i prowadziła do kościoła. Nikt nie dorabiał do tego filozofii, nie szukał uzasadnienia. Po prostu szło się do kościoła, na wakacjach odmawiało się różaniec. Powoli dostrzegałem, że wiara w prostych ludziach jest czymś tak naturalnym, tak normalnym, że można powiedzieć, że jest w nich zawsze. I taka wiara wrastała we mnie. Teraz bez tej wiary nie potrafiłbym już żyć.

 

I nigdy nie było kryzysu? Niebo nie stanęło Ci w płomieniach?

 

Były przełomy, ale nigdy takie, żebym mógł o sobie powiedzieć, że byłem niewierzący, że straciłem te korzenie, w które zostałem wszczepiony. Punktem istotnym było oczywiście uświadomienie sobie, że ten Bóg dzieciństwa jest Bogiem żywym, który zbawia. I to się stało w drugiej klasie liceum, Zaczęło się od butów, których nie miałem i nie mogłem pójść w góry z całą Oazą. Zostałem więc w Limanowej na sobotę i niedzielę z trzema kolegami. I pamiętam, że poszliśmy na mszę niedzielną do innej grupy. Ta liturgia trwała trzy godziny, bo oni wtedy postanowili, że będą się za siebie modlić. Do mnie też podeszła dziewczyna i powiedziała, że będzie się modlić za mnie. Nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi. Ale stałem naprzeciwko niej. I choć fizycznie nie zmieniło się nic, to duchowo zmieniło się wszystko. Przyjąłem Chrystusa jako Zbawiciela, zacząłem inaczej patrzeć na świat, i choć może to zabrzmi niewiarygodnie, ale od tego momentu zaczęło się też moje aktorstwo.

 

Aktorstwo zaczęło się od modlitwy w kościele, od przyjęcia Chrystusa za Zbawiciela?

 

W pewnym sensie tak. Zacząłem się spowiadać, modlić. Przestałem się bać, otworzyłem się na ludzi. A tak po ludzku zaczęło się od tego, że zostałem animatorem oazowym i uświadomiłem sobie, że mam mówić o Chrystusie, a nic o Nim nie wiem. Zadrżałem wtedy i zacząłem prosić o nawrócenie. Żyłem dalej normalnie, chciałem być historykiem, i nagle podczas przedstawień teatralnych zacząłem wpatrywać się w aktorów i podziwiać ich powołanie. Pojechałem do Warszawy na „Mistrza i Małgorzatę”, podszedłem do sceny w Teatrze Współczesnym i miałem poczucie, że chcę tam tylko postać. Nic więcej! Nie chodziło o zostanie aktorem, ale o potrzebę bycia tam. Strasznie się na początku wstydziłem tego uczucia, ale powoli uświadamiałem sobie, że muszę być aktorem.

 

A o kapłaństwie nie myślałeś?

 

Księża mnie przekonywali, że byłbym bardzo dobrym materiałem na księdza. I sam o tym myślałem. Ale czułem, że to by było za proste, tak zwyczajnie pójść do seminarium. Chciałem mieć pewność. I tak się jakoś złożyło, że choć nie dostałem się do szkoły aktorskiej w Łodzi, to przyjęte mnie do Warszawy. Całkiem niedawno zresztą zaproponowano mi wykłady w Łodzi...

 

A szkoła aktorska nie zachwiała Twoją wiarą. Jest taki stereotyp, że w tej szkole wiara, jakby to powiedzieć, najistotniejsza nie jest, i łatwo ją stracić.

 

To było trudne miejsce. Studia są często trudne dla wiary. Wielu traci wiarę. I mnie też było bardzo trudno. Szczególnie pierwsze tygodnie. Byłem sam. Ale pamiętam, że zabrałem ze sobą do Warszawy krzyż i obrazek Matki Bożej Częstochowskiej. Powiesiłem je sobie nad łóżkiem. Pamiętam taki wieczór, że spojrzałem na krzyż i zacząłem płakać. Wtedy przyszło mi do głowy, żeby przed zajęciami iść następnego dnia na mszę świętą do kapucynów na 8. I tak zostało przez cztery lata. Codziennie byłem na mszy o 8. Eucharystia mi uratowała życie. Ważne były też spotkania na Długiej. Z Dzikiem, Maleo.

 

Zostałeś neonem?

 

Nie. Nigdy nie trafiłem do wspólnoty. Ale pamiętam tamte spotkania na Długiej. Widziałem modlącego się Malejonka, i myślałem taki facet, w takim miejscu, modli się tak mocno. Zakolczykowany z każdej strony, i tak się modli. On mnie zauważył, zdziwił się, że jestem ze szkoły teatralnej i zabrał mnie na kolację. I wsiąkłem. Ta grupa, te spotkania dawały mi siłę, otwierały mnie. Czułem, że to jest moje miejsce, ale też dawało frajdę. Życie zaczęło się składać w całość. Rano kościół, potem zajęcia i wszystko szło do przodu.

/

W szkole wiedzieli o Twoim zaangażowaniu?

 

Pewnie, że tak. Nawet więcej. Moja ciocia, rodzona siostra mojej mamy, była siostrą zakonną i pracowała w pałacu prymasowskim. Mama wysyłała jej jedzenie, a ona robiła mi kanapki. I ja rano po mszy świętej zachodziłem do pałacu prymasowskiego na furtę, żeby je odebrać. Chodziłem do niej na obiady niedzielny. Chodziłem też na ewangelizację po blokach. To było masakryczne, mocne doświadczenie. Ale przygotowało mnie do zawodu, i pozwoliło mi spotkać fantastycznych ludzi. Okres studiów był też egzaminem z wiary. Nasze życie to ostatecznie walka o zachowanie wiary, o zbawienie. Z tym nie ma żartów. Nie wolno się tym bawić. Ostatnio zaćpała się, zapiła Amy Whinehouse. Na oczach świata, w absolutnej samotności. Za karierę płaci się cenę samotności.

 

Z aktorami jest podobnie?

 

Może tak być, jeśli nie zorientujemy się, że na wszystko musi być stosowny czas. Jeśli nie znajdziemy w odpowiednim momencie kogoś bliskiego, jeśli nie będziemy mieć dla tej osoby czasu, to możesz zmarnować sobie życie. Ze mną było podobnie. Ja po skończeniu studiów uświadomiłem sobie, że muszę założyć rodzinę, że nie mogę być sam. I nagle w Wielki Piątek odkryłem, że dziewczyna, którą znałem od wielu lat, obok, której przechodziłem obojętnie, to jest ona. To było w momencie, jak ona podeszła ucałować krzyż, i ja ja dostrzegłem, zobaczyłem, że ktoś taki jest obok mnie. Dla mnie ten Wielki Piątek był początkiem, spojrzałem się na nią zupełnie inaczej.

 

I...


… zacząłem odwiedzać jej brata, ale szybko chodziłem już do niej. Nasze narzeczeństwo trwało kilka miesięcy i postanowiliśmy wziąć ślub. Koledzy w teatrze patrzyli na mnie, jak na wariata. „Boże, co ten facet robi” - mówiły ich oczy. A my jesteśmy z sobą dwanaście lat, są różne momenty w naszym życiu, ale to, że kiedy mamy kłopoty to idziemy do Boga, to jest wielkie nasze błogosławieństwo. To, że nie mieliśmy przed ślubem żadnych doświadczeń seksualnych także ma ogromne znaczenie. Ja nie zapomnę nigdy naszej pierwszej nocy, już po ślubie. To coś na co warto było czekać. Zawsze mówię młodym ludziom, by nie dali się oszukać, zwieść opowieściom o życiu na próbę. Pan Bóg ma moc uzdrowić nawet zranione relacje, ale lepiej czekać, bo ma się wówczas wielki skarb.

 

Moja żona jest dla mnie zresztą największą oporą. Jako aktor często jestem poza domem, ale wiem, że ona zawsze tam czeka, jak skała, baza do której zawsze można powrócić, dla której warto żyć. To, co robię nie robię przecież dla siebie, tylko dla niej i dla naszych dzieci.

 

Mężczyznę zmieniają całkowicie dwa doświadczenia. Kobieta, małżeństwo, a potem całkowicie wywracające życie doświadczenie, jakim jest... ojcostwo.

 

Ja mam wręcz wrażenie, że stałem się mężczyzną poprzez rodzinę. Znam sytuację wielu ludzi, czterdziesto-, pięćdziesięcioletnich, którzy wciąż są chłopcami, skaczą z kwiatka na kwiatek myśląc, że przez to są bardziej mężczyznami. A to bzdura. Oni wciąż są chłopcami. Chłopiec zaś staje się mężczyzną, kiedy poznaje jedyną, podejmuje decyzję o małżeństwie, czyli o tym, że nie opuści jej aż do śmierci. To jest skała. Nieraz bywa ciężko, są w życiu różne momenty, ale z Bogiem dopełnienie tej obietnicy jest możliwe. I daje poczucie szczęścia, harmonii.

 

A potem ojcostwo...

 

Ja widzę, jak ojcowie, normalni ojcowie są obecnie potrzebni. Mężczyźni, którzy są odpowiedzialni za żonę i dzieci, którzy wracają do nich, dla których dom jest czymś ważnym. W naszym świecie to jest absolutnie kluczowe. Ja sam mam poczucie, że mój zawód jest dla mnie wtórny. Ja lubię moją pracę, lubię aktorstwo, ale to nie jest najważniejsze. Najistotniejsze jest to, jakim jestem ojcem, jakim mężem? Czy zdam egzamin z tego wyzwania?

 

Jest takie powiedzenie, że nie ma nikogo, kto żałowałby na łożu śmierci, że był za mało w pracy, ale jest wielu, którzy żałują, że za mało byli z dziećmi...

/

… albo, że nie był wierny, albo że nie miał więcej dzieci. Są ludzie, którzy mi to mówią, że mieli warunki, ale się nie zdecydowali. Minister Jacek Rostowski powiedział, że największą inwestycją jego życia są dzieci. I ja myślę tak samo.

 

A ile masz dzieci?

 

Trójkę. I każde z nich jest dla mnie skarbem. Ale zrozumieć to, jak rodzina, jak dzieci są ważne można tylko z Bogiem. Trudno jest mówić o rodzinie, o poświęceniu ludziom, którzy nie wierzą. Oni mówią, że posiadanie dużej liczby dzieci jest trudne. Pewnie, że jest. Ale wszystko, co cenne musi boleć. Ludzie chcą mieć wszystko łatwo i przyjemnie, wydaje im się, że pójdą do sklepu i kupią sobie szczęście, a nie rozumieją, że nie będzie szczęścia, spełnienia bez ofiary, czasem z życia. A nie rozumieją tego, bo nie wiedzą, co się stało na krzyżu.

 

Mówisz o religii, o głębokiej teologii, ale ja mam wrażenie, że jakoś w naszej biologii, męskiej, zwierzęcej naturze jest pragnienie, by przekazać dalej siebie, swoje geny, by zobaczyć swoje odbicie w dzieciach. To nie jest tylko jakieś pragnienie duchowe, ale wręcz biologiczny instynkt. I ja nie rozumiem, nie jestem w stanie pojąć, co takiego stało się z nami współczesnymi mężczyznami, że rezygnujemy z tego pragnienia. Nie rozumiem, co się stało z naszą kulturą, że ona wycina z nas to, co tak mocno wrośnięte jest w naszą męskość i kobiecość...

 

Nawet zwierzęta mają instynkt przedłużenia gatunku, a my go czasem zatracamy, bo mamy zdolność samounicestwienia. A to bierze się z pychy, która pcha nas do twierdzenia, że jesteśmy jak bogowie, że możemy kupić wszystko, nawet dziecko. Tylko dokąd dojdziemy idąc taką drogą? Ja pracuję w człowieku, i widzę, że z tekstów kultury zniknął ojciec, pozostała matka. Dzieci nie mają już na kogo liczyć... A bez doświadczenia ojca trudno powiedzieć „Abba”, „tatusiu” do Boga. Ale brak ojca skutkuje też w życiu codziennym. Dziewczynka, która nie ma ojca szuka go w każdym napotkanym mężczyźnie. Chłopak będzie miał ogromne trudności w zbudowaniu trwałej relacji.

 

Jest nadzieja?

 

Ona zawieść nie może, jest rozlana w naszych sercach. Jezus za nas umarł, zbawienie się dokonało, On zwyciężył śmierć – każdą i fizyczną i duchową – i do Niego będzie należało ostatnie słowo. I ludzi trzeba prowadzić do Chrystusa, bo On jest źródłem wody żywej.

 

Teraz czytam II tom „Jezusa z Nazaretu” Benedykta XVI i to jest „woda żywa”, jakbym pił wodę ze źródła. Mamy fantastycznego papieża. Czytałem też „Duch liturgii” - i mądrość w tej książce zawarta jest niezwykła. Benedykt XVI pisze tam do kapłanów, by powrócili do swojego źródła, by nie bali się tego. Źle się dzieje, gdy najważniejsze podczas Eucharystii jest kazanie, a nie przeistoczenie. Wtedy coś tracimy. Ostatnio byłem na Eucharystii, gdzie bardzo długo celebruje się moment przeistoczenia. I to jakoś mocno dotyka ludzi, ale także kapłana. On potem bardzo długo klęczy. I to jest właśnie powrót do „pierwszej miłości”. Nie trzeba się bać krzyża przed ołtarzem, o co prosi papież. On nie zasłoni kapłana. I jeśli kapłan powróci do „pierwszej miłości”, to będzie to oddziaływać i na nas.

 

Rozmawiał Tomasz P. Terlikowski

 

Adam Woronowicz (ur. 25 grudnia 1973 w Białymstoku) – aktor. Występował w Teatrze Rozmaitości w Warszawie w latach 1997-2001 i w Teatrze Powszechnym w Warszawie od 2001 roku. Laureat Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza za sezon 2004/2005, przyznawanej przez redakcję miesięcznika "Teatr", za role Fadinarda w „Słomkowym kapeluszu” Eugène’a Labiche’a w Teatrze Powszechnym w Warszawie oraz Mirona w spektaklu Teatru Telewizji „Pamiętnik z Powstania warszawskiego” wg Mirona Białoszewskiego. Zagrał rolę księdza Jerzego Popiełuszki w filmie Popiełuszko. Wolność jest w nas w reżyserii Rafała Wieczyńskiego.