Abel Ferrara, który mimo wielkich problemów osobistych, często porusza tematy religijne w swoich obrazach („Maria”) zrobił małe arcydziełko. Zobaczcie jak Harvey Keitel nawraca się podczas śledztwa dotyczącego gwałtu na zakonnicy.  Styl Tarantino + metafizyka = „Zły porucznik” – pisze Adamski. I chociaż dla katolika brzmi zachęcająco, to jednak film nie zrobił wielkiej furory.

 

Trudno sobie wyobrazić, że bywalcy salek katechetycznych oglądaliby sceny w których zakonnica zostaje brutalnie zgwałcona, a tytułowy bohater rzuca bluzgi pod adresem Chrystusa (wyobrażonego czy Objawionego?). Istotnie, początek filmu nie zapowiada jego oryginalnego charakteru. Ot, mamy zdeprawowanego gliniarza, który bluźni, oddaje się hazardowi, a wolne chwile spędza w towarzystwie prostytutek, szukając ucieczki w dragach i wódzie.

 

Monotonne scenki z życia złego gliny (przy którym Despero z „Pitbulla” jest grzecznym chłopcem) zostają przerwane sekwencją, przedstawiającą gwałt na zakonnicy. Scena wywołuje spory wstrząs u widza. Nieco infantylne może się wydać ukazanie w tym momencie Chrystusa na krzyżu, który wydaje z siebie agonalny jęk (może to budzić skojarzenia z „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” Marka Koterskiego).

 

Jak nietrudno się domyślić, to właśnie główny bohater zajmuje się śledztwem ws. paskudnego przestępstwa. Facet, który obelżywie wypowiada się o całej sprawie (nawet kumple z „psiarni” zaczynają go upominać) doznaje wstrząsu, gdy widzi delikatną, młodą dziewczynę w habicie, twierdzącą, że – mimo cierpienia - przebaczyła sprawcom. I tak, zdeprawowany glina, który nagabywał bezmyślne panienki z dyskoteki, teraz styka się z zupełnie inną formą kobiecości. Tą, z którą mógł spotkać się tylko w kościele. W końcu deklarował się jako katolik…

 

Skundlony glina to jednak nadal glina, więc wraca do swej "psiej" powinności. Postanawia dorwać oprychów, którzy zniszczyli życie zakonnicy. Szczęśliwym trafem odnajduje gwałcicieli – dwóch młodych Latynosów (kolejna niepoprawny politycznie wątek w filmie). Nie szczędzi im pogardy, ale ich nie zabija. Wsadza w autobus, bo w Nowym Jorku „nie mają już czego szukać” i wybucha płaczem. Zaraz potem zostaje zastrzelony przez wysłannika swoich wierzycieli. W końcu „nie znacie dnia, ani godziny”.

 

Ferrara stworzył film o upadku człowieka, ale również możliwości jego przemiany, bezsilności i przebaczaniu. Reżyser dobitnie pokazał, że na zawrócenie nigdy nie jest za późno. Tyle, że jego wysiłki nie zostały należycie nagrodzone. Dla politycznie poprawnej elity filmowej „Zły porucznik” za bardzo epatuje wątkami religijnymi (wizerunek Chrystusa) i prezentowaniem „stereotypów” (zupełnie tak, jakby żaden Latynos nie popełnił przestępstwa). Natomiast dla chrześcijańskiej widowni nie do przetrawienie będzie scena gwałtu na zakonnicy, epatowanie wulgaryzmami czy negliżem. A szkoda. Skuteczna ewangelizacja powinna opierać się na autentycznym przekazie, który musi dostosowywać środki przekazu do bieżących uwarunkowań. Lepsze to, niż ugładzone historyjki o nawróceniu, które nie przekonają nikogo, poza już przekonanymi…

 

W dobie etatowych „buntowników”, których oryginalność ogranicza się do wyśmiewania „Ciemnogrodu”, film Ferrary jest szlachetnym wyjątkiem – owocem prawdziwej artystycznej bezkompromisowości.

 

“Zły Porucznik” (ang. “Bad Lieutenant”), USA, 1992. reż. Abel Ferrara, scenariusz: Abel Ferrara , Victor Argo, Paul Calderon, Zoe Lund 

 

Aleksander Majewski