Z aktorem Jackiem Borusińskim o tym, gdzie znaleźć prawdziwe szczęście, o miłości, która jest silniejsza od naszej nędzy i Kościele, którego jesteśmy częścią rozmawia Natalia Podosek.
Przeżywamy teraz w Kościele rok wiary, a w świecie aktorstwa, w którym na co dzień się obracasz temat Pana Boga jest spychany na margines zainteresowania, a czasami wręcz wyśmiewany przez niektóre środowiska. Czym dla Ciebie jest wiara?
Jacek Borusiński: Ciągle myślę, że jej dopiero dotykam. Jestem we wspólnocie neokatechumenalnej, gdzie od czasu do czasu mam przywilej głosić katechezy w kościele. Podczas nich wiara jest definiowana w sposób, który był dla mnie dużym przeżyciem – nie jako „skok w próżnię”, ale jako coś, co opiera się na bardzo realnym doświadczeniu. I tak jak miał doświadczenie Boga Abraham, który wyszedł z Ur, tak samo my powinniśmy się otworzyć na tego Boga, który już nas zawołał, woła albo będzie wołał.
Tak jak powiedziałeś, czymś bardzo osobistym jest doświadczenie Boga, a każdy ma inną, niepowtarzalną drogę do Niego. Czasami człowiek już w dzieciństwie spotyka Bożą miłość, a czasami pomimo tego, że Bóg jest cały czas w naszym życiu to długo Go nie widzimy, jak było to w przypadku św. Augustyna. Jaka była Twoja droga do Niego?
Z domu wyniosłem tradycyjną religijność, co było dobrą podstawą, ale jednocześnie istnieje wtedy niebezpieczeństwo patrzenia na wiarę tylko przez pryzmat swoich przyzwyczajeń. Następnie w wieku ośmiu lat wstąpiłem do ministrantów i to dało mi dużo dobrego, ale też wyrządziło trochę zła, bo zobaczyłem Kościół od strony instytucjonalnej i przez to gdzieś to sacrum się straciło. Jako ministrant miałem „nabijać” punkty za uczestnictwo w danych nabożeństwach. Niestety potem widziałem coraz więcej braków w Kościele i to zaczęło mnie na tyle irytować, że byłem już jedną nogą poza Kościołem. Na szczęście w tym czasie odbyłem niesamowitą spowiedź, podczas której ksiądz powiedział, że to jest najłatwiejsza droga, podczas gdy tak naprawdę to ja Go tworzę. Tak jak Franciszek z Asyżu - gdy zobaczył braki w Kościele, to nie obraził się na Niego, ale Go odbudował. Po tym wydarzeniu postanowiłem zostać.
Jednak to, co jest dla mnie najważniejsze w wierze, to zasmakowanie w osobistym kontakcie z Bogiem, że to była i jest dla mnie konkretna Osoba! Bardzo działa na mnie obraz Jezusa Miłosiernego, pomimo tego, że Jezus na niektórych obrazach wygląda w sposób karykaturalny.
Mówisz o kontakcie z Bogiem jako żywą Osobą – Papież Franciszek w ostatnim wywiadzie stwierdził, że nie da się Pana Boga namacalnie dotknąć, ale doświadczamy Go w „delikatnym powiewie”… Jak doświadczasz tego osobowego kontaktu z Nim?
Ostatnio mam takie gorące pragnienie tego kontaktu, który byłby nową relacją – bardzo bezpośrednią, wprost taką, abym mógł się z Nim „umówić” i „pogadać”, jak z przyjacielem.
Należysz od kilku lat do wspólnoty neokatechumenalnej, głosisz tam rekolekcje, mocno się w nią angażujesz, ewangelizujesz… Jak to się stało, że trafiłeś do wspólnoty, która kładzie główny nacisk na odnowę wiary i jest w tym wyjątkowo radykalna, nie dopuszczając żadnych półśrodków?
Pan Bóg w pewnym momencie wyciągnął do mnie rękę i powiedział: „Stary, no trzeba cię ratować”. To się stało dwutorowo. Z jednej strony zachęcił mnie do tego Augustyn Pelanowski, u którego wtedy spowiadałem się w Krakowie. Stwierdził podczas jednego spotkania, że człowiekowi potrzebna jest wspólnota i koniec kropka. A z drugiej strony miałem kontakt z muzykami z „radykalnych”, którzy okazało się, że także są we wspólnotach.
Zbiegło się to także z moją refleksją nad sensem życia. Przyszedł taki moment, że kariera była dla mnie czymś najważniejszym, a Kościół był tylko na „przystawkę”. Czasami jest tak, że człowiek czuje jakby trafił do „piekła” i Pan Bóg go stamtąd wyciągnął. Mnie się wydawało, że jestem w całkiem innym miejscu, że wszystko jest w najlepszym porządku. I wtedy mój szwagier zapytał mnie przy ognisku, czy jestem szczęśliwy. Zdziwiło mnie to pytanie: „Mam przecież rewelacyjny zawód, w którym odniosłem sukces, mam żonę i dwójkę dzieci, jak mógłbym nie być szczęśliwy?” Ale to pytanie nurtowało mnie i po jakimś czasie stwierdziłem, że nie ma we mnie tej radości i głębokiego szczęścia. Nie ma we mnie tej „rzeki życia”.
Czyli tylko na zewnątrz było wszystko super, a brakowało tej głębi…
Tak. I to było w czasie, gdy pojawiły się świetne propozycje filmowe. Jakby ktoś dany scenariusz napisał specjalnie dla mnie. I w tym momencie na świecie pojawiła się Tosia, nasze trzecie dziecko. W związku z tym, że moja żona przeżywa ciężko ciąże to z bólem serca musiałem z tego zrezygnować. Dzisiaj myślę, że Pan Bóg przez to uchronił mnie od „mocnych” rzeczy i zejścia na niewłaściwą drogę. W niedługim czasie po tym pojawiła się wspólnota . Uczestniczyłem w katechezach, których celem jest wyznanie totalnej miłości Boga do człowieka. To, że On kocha nas miłością totalną i bezwarunkową. Ja nie doświadczyłem w tym czasie niczego niesamowitego, ale ujęła mnie postać Abrahama, ponieważ gdy przyszedł do niego Pan Bóg, to on nie powiedział, że chce być święty, ale prosi o bardzo banalną rzecz : „Chcę być szczęśliwym, a nie mam syna i ziemi”. I Pan Bóg mówi : „Ok, to wyjdź z tego Ur, a ja ci to dam”. Bóg to ktoś, kto proponuje, że jak wyjdziesz z tego Ur, z tych różnych zabezpieczeń i pójdziesz za Nim to będziesz naprawdę szczęśliwy.
Czy wtedy odkryłeś to prawdziwe szczęście?
Ostatnio w Dziejach Apostolskich przeczytałem, że Bóg nas stworzył po to, abyśmy mogli Go znaleźć, nawet po omacku. I myślę, że to jest nasze główne zadanie w tym życiu, aby jakoś go szukać. U mnie po tych katechezach zaczął się taki niespodziewany czas, co zresztą uwielbiam w „działalności” Pana Boga, że wszystko u Niego jest na odwrót i spotyka nas to, czego się w ogóle nie spodziewamy. Mnie się wydawało, że jak przystąpię do wspólnoty, będę szedł drogą wiary, to będę z każdym dniem lepszy, porządniejszy, taki „ubrany” we wszystkie superlatywy, a stało się coś całkiem odwrotnego, jakby Pan Bóg pokazywał mi w sposób bardzo delikatny moją słabość. Nagle Pan Bóg powoli zaczął mi pokazywać prawdę na mój temat, co było bardzo bolesnym procesem, gdy z dnia na dzień dowiadywałem się, że nie jestem taki fajny jak sobie myślałem.
Czyli trzeba było stanąć twarzą w twarz ze wszystkim swoimi ułomnościami, zamiast tkwić w przyjemnym poczuciu, że jest wszystko super…
To jest trochę tak jakby zbliżało się do Światła, które nas prześwietla i nagle wszystko, co brudne jest w nas widoczne… Jak jesteśmy daleko to wszystko jest utajone, a potem tego nie da się ukryć. To jest dla mnie bardzo trudne. Na przykład w wieku 40 lat dowiedziałem się, że jestem furiatem, a wcześniej myślałem, że jestem zrównoważonym człowiekiem kompromisu. Przyjęcie tej prawdy było dla mnie strasznie trudnym doświadczeniem.
Poznawanie prawdy o sobie jest trudne i bolesne, i nie zawsze chcemy ją przyjąć, bo to nas kłuje… Jak więc ma się to do szczęścia, o którym mówiłeś, że jego źródłem jest Bóg?
Myślę, że podobnie było z Abrahamem, gdy na początku spotkały go same trudności. Wychodzi z Ur, gdzie nie miał syna i ziemi, ale jakoś miał poukładane życie, nie było może rewelacyjnie, ale jakoś było. I nagle idzie, i jest narażony na to, że każdy może go okraść, a Pan Bóg też go nie rozpieszcza, bo ciągle mu nie mówi, gdzie ma iść. Idzie więc tak trochę po omacku. Mógł mieć poczucie jakby chodził po takim kruchym lodzie.
Czy miałeś więc takie momenty zwątpienia, kiedy chciałeś zawrócić?
Zawrócić nie, bo to jest trochę jak z tym Neo w Matrixie, że jak człowiek wchodzi na drogę prawdy to trochę nie ma odwrotu, bo nie da się zapomnieć doświadczenia Boga. Pomimo tego, że czasami pojawia się pokusa beztroskiego życia. Tak, człowiek ma wolną wolę, ale to zakosztowanie Boga już nie da mu spokoju. Ponieważ nie ma niczego piękniejszego nad doświadczenie Go, chociaż czasami później przychodzi bardzo trudna codzienność.
Czy warto więc zaryzykować i pójść za Panem Bogiem?
Byłem osobą, której się wydawało, że totalnym szczytem szczęścia będzie realizacja marzeń – zawodowych, materialnych, finansowych, prestiżowych, towarzyskich. Bo jakby ktoś mi kiedyś powiedział, ze spotkam się z aktorami, z którymi się spotkałem, to byłoby to dla mnie nieosiąganym marzeniem . I ja tego „spróbowałem”, ale to była tylko taka zapałka, która błysnęła i ani się przy tym nie ogrzałem, ani nic. Kompletnie nie dało mi to tego, czego się spodziewałem, to mnie nie napełniło. I zdziwiłem się, że to, co wydawało mi się niewiarygodnym szczęściem wcale nim nie było. Wtedy zrozumiałem, że nic mnie nie nakarmi w tym życiu. Człowiek ma w sobie zaprogramowane pragnienie szczęścia i ciągle szuka go, ale to jest taka przestrzeń w człowieku, że co byśmy w nią nie wrzucali to ta dziura pozostaje pusta. I nagle widzimy, że tylko z Nim możemy dotknąć pełni. Ja myślę, że pomimo tego, że ta droga, którą się idzie nie jest szeroką, wygodną autostradą, ale wyboistą, wąską ścieżką, to jednak dla tej pełni, którą jest Bóg, warto zaryzykować.
Jak wygląda Twoje codzienne poszukiwanie Jego pełni?
We wspólnocie zobaczyłem rzeczywistość, której nie dotykałem wcześniej, że Słowo Boże jest dla mnie, że ono jest dla mnie na dzisiaj i to jest niewiarygodna prawda. Na przykład raz jadąc na rekolekcje mieliśmy problemy z dziećmi i wtedy modlimy się… Otwieramy Słowo i czytamy: „Nie martw się, Ja zadbam o Twoje dzieci”. Drugą rzeczywistością jest Eucharystia, która jest wydarzeniem wspólnotowym, która otwiera mnie na moich braci, ludzi których ja sobie nie wybrałem, a których czasami wręcz na pewno bym sobie nie wybrał, bo dzieli nas bardzo wiele, a jednak łączy nas to najważniejsze. I w wielu wypadkach wiemy o siebie wiele, czasami więcej niż najbliższa rodzina. W pewnym momencie także człowiek uświadamia sobie, że życie sakramentami, codzienna modlitwa to nie jest robienie Bogu łaski, jakaś opcja, ale konieczność, ratunek, bo ten dzień bez tego może być straszny, a ta modlitwa daje mi zbroję i tarczę, abym nie zginął tego dnia.
Czy miałeś jakieś szczególnie trudne momenty na drodze wiary?
Dla mnie najtrudniejsze było uświadomienie sobie, że jestem zdolny do rzeczy, o które nigdy bym siebie nie podejrzewał i jak nagle ta rzeczywistość się odsłoniła to było to dla mnie trudne. Jednocześnie wiem, że Pan Bóg w ten sposób mnie przy sobie trzyma. Bóg musi mówić: „Stary, ja muszę Ci to pokazywać, bo inaczej nie przyjdziesz do mnie”. Jest jeszcze jedna fajna rzecz, o której ostatnio myślałem, że chociaż człowiek na tej drodze widzi się ze strony, z której nie chciałby się widzieć to jednocześnie zachodzi inny mechanizm – pojawia się większa zażyłość z Chrystusem.
Czyli absurdalnie im czujesz się słabszy tym doświadczasz Jego większej bliskości…
Tak, bo inaczej z Nim rozmawiam i to jest cudowne, że można do Niego mówić bez tej całej formy, można być z Nim w takiej relacji przyjacielskiej. Miałem raz taką wątpliwość, co do zakupu zabawek, aby nie kupić jakiś niewłaściwych. I modlę się, modlę się , aby Bóg powiedział mi, czy mają się czymś bawić, czy nie. Wtedy otworzyłem psalm, gdzie parafrazując było napisane: „Nie powiem ci, co masz robić, ale cieszę się, że mnie o to pytasz”. I powiedziałem o tym mojemu koledze, a on stwierdził: „Stary, ty chyba jesteś nienormalny, ty byś się nawet pytał, czy masz kupić hondę czy toyotę”. A ja wtedy sobie pomyślałem, że w sumie, dlaczegóż by nie… Bo ja chciałem mieć takiego ojca, że nie ma takich tematów, których nie mógłbym poruszyć z nim. Myślę, że Pan Bóg tak naprawdę z tego się bardzo cieszy, kiedy my idziemy do Niego także z tymi „pierdołami”. Jednocześnie były takie momenty w moim życiu, że wydawało mi się, że dostanę tą „pałą”, a otrzymywałem coś całkiem innego – miłość. Z jednej strony idziemy więc w odkrywaniu tej nieprzyjemnej prawdy o sobie, a z drugiej strony zaczynamy dostrzegać w sobie jak jesteśmy kochani.
Mówiłeś, że zniechęcenie do Boga w Twojej młodości przyszło przez zawód hierarchią kościelną, a potem znowu odkryłeś Go właśnie dzięki Kościołowi . Jak widzisz dzisiaj swoje miejsce w Kościele?
Myślę, że zachowywałem się w sposób bardzo tradycyjny, obarczając innych, hierarchię kościelną … Robimy z duchownymi straszną rzecz, że z jednej strony sami wkładamy im pierścienie na palce i w wielu momentach jesteśmy nieszczerzy w stosunku do naszych kapłanów, a potem bardzo często lubimy to odreagowywać i potępiamy ich. Obecność we wspólnocie pokazała mi duchownych jako moich braci, a moim obowiązkiem jest zapewnić im rodzinę, burząc ten mur oddzielający świeckich od duchowych, ponieważ ten duchowny też potrzebuje pomocy i obecności. Kościół jest mój, to nie jest ich Kościół, i jeżeli coś mnie w tym Kościele irytuje to pierwsze powinienem popatrzeć na siebie. Żyjemy w czasach ostatecznych, gdy ten Kościół na pewno będzie bardzo atakowany, bo taka jest strategia tego, któremu najbardziej zależy, aby ten Kościół upadł. Myślę, że on też chce rozwalać Kościół od środka, tak jak jest napisane: „Uderz w pasterza, a rozproszą się owce”. Jest wielkie niebezpieczeństwo, że obrazimy się na Kościół, a to jest tak, jakbyśmy obrazili się na swoją rodzinę.
Jak kościół powinien reagować na współczesny świat ,na to co się w nim teraz dzieje?
Mogę powiedzieć jedynie z własnego doświadczenia, że to co może jakoś ratować świat, nas wszystkich, którzy jesteśmy grzesznikami to głoszenie dobrej nowiny Kerygmatu, ustami Kościoła możemy głosić bezgraniczną miłość do człowieka i to że żaden grzech nie może nas od tej miłości odłączyć, że Bóg nigdy z nas nie zrezygnuje, nigdy nas nie skreśli, tak jak w tej ostatniej akcji – „Przyznaję się do Jezusa”, a tak naprawdę myślę ,że to Jezus przyznaje się do mnie . On zawsze jest wierny. Widziałem ludzi dla których ta wiadomość była niesamowitym przeżyciem, dopiero ta nowina odmieniała ich życie, nie moralizowanie, napominanie, ale wyznanie: Kocham Cię takim jakim jesteś, Kocham Cię.
Jacek Borusiński - aktor i autor tekstów grupy Mumio; wyreżyserował, zagrał główną rolę i napisał scenariusz do filmu Hi way.
Zapraszamy na rozpoczynające się w Bielsku-Białej katechezy neokatechumenalne w trzech parafiach: w Katedrze, w Białej w Parafii Opatrzności Bożej i w Parafii Św. Andrzeja Boboli.