Otóż określają je oni – a wiem to z najnowszego numeru „Pornweeka” (dla niepoznaki używającego obecnie nazwy „Newsweek”) - mianem „kaloszy”. Większość dziwkarzy (no dobrze klientów prostytutek) nie ma ochoty na seks w kaloszu, więc szuka sobie pań, które zgodzą się na „seks” bez „kalosza”. Jaki to seks pominę dyskretnie milczeniem, a skupię się wyłącznie na terminie określającym zgrabnie „gumkę” i prawdzie, jaką termin ten przekazuje.
Znacie zapewne wszyscy stare polskie przysłowie, że w „kaloszach nie wchodzi się na salony”. A ciało kobiety (tak samo zresztą jak mężczyzny) jest nie tylko salonem, ale wręcz „świątynią Ducha Świętego”, i dlatego nie należy do niej wchodzić w kaloszach. „Kalosze” (mowa o tych konkretnych) bowiem bezczeszczą naszą ludzką miłość, niszczą jej otwartość na życie i wreszcie są otwartym „nie”, zwróconym Bogu biletem, uznaniem, że to my, a nie On wiemy lepiej, co dla nas dobry. Nie ma prostszej drogi do niszczenia miłości i małżeństwa niż właśnie takie myślenie.
A z czysto fizycznego punktu widzenia, trudno nie zadać pytania wielbicielom kaloszy w małżeństwach, czy chcieliby kochać się z żoną w stroju nurka, i czy żeby uchronić swoje włosy to na czas miłości zakładają też czepek i gumowe rękawiczki... Zapewne nie, więc nie widać powodu, by do najbardziej intymnego kontaktu, przywdziewać kawałek gumy...
I właśnie z tych dwóch powodów warto zaapelować: panowie, nie wchodźcie w kaloszach na salony.
Tomasz P. Terlikowski