„Pospieszcie się, jeśli chcecie naprawdę wykonać taki gest” – mówił Tusk, zwracając się do niemieckiego rządu o działanie wobec żyjących jeszcze bezpośrednich ofiar. Według szacunków, o których wspomniał, jest ich dziś około 50 tysięcy.
Jednak największe kontrowersje wywołała jego dalsza deklaracja:
„Jeśli tu nie uzyskamy deklaracji jednoznacznej i szybkiej, to będę rozważał decyzję, że Polska wypełni tę potrzebę z własnych środków. Więcej o tym nie chcę już mówić”.
Dla wielu zabrzmiało to jak rezygnacja z polskich roszczeń i przyjęcie roli państwa, które samo rekompensuje skutki zbrodni popełnionych przez agresora. Krytycy wskazują, że taka postawa to wyraz służalczości wobec Berlina – zwłaszcza że Tusk nie odniósł się do raportu o polskich stratach wojennych ani nie mówił o realnych reparacjach, lecz o symbolice i geście.
A przecież sam premier przyznał, że:
„Polska nie otrzymała zadośćuczynienia za straty i zbrodnie z czasów II wojny światowej”,
a zrzeczenie się reparacji w latach 50. uznał za akt „niezgodny z wolą narodu”.
Równolegle poseł Piotr Gliński przypomniał, że Niemcy nadal nie zwrócili ogromnych zasobów polskich dóbr kultury – od obrazów, po archiwa i artefakty. „Czy zapłacili odszkodowania? Czy chociaż podpisali list o zwrocie tego, co ukradli?” – pytał, wskazując, że Berlin wykonuje jedynie najprostsze gesty, a i te głównie pod presją Polski.
Na tym tle słowa Tuska wypowiedziane u boku niemieckiego kanclerza brzmią jak rezygnacja z realnej walki o polskie prawa. Zamiast stanowczego komunikatu – uspokajająca narracja. Zamiast oczekiwań wobec Niemiec – gotowość, by Polacy sami zapłacili za krzywdy wyrządzone przez III Rzeszę.
W rezultacie premier po raz kolejny pokazał, że bardziej dba o komfort rozmów w Berlinie niż o historyczną sprawiedliwość. A to – zdaniem krytyków jego wypowiedzi – pokazuje nie tylko polityczną uległość, lecz także brak odwagi, by twardo upominać się o polskie prawa tam, gdzie stoją za nimi fakty, historia i moralna racja.
