Nowelizacja zakłada, że w przedszkolach mogłyby być zatrudniane osoby nieposiadające kwalifikacji pedagogicznych, lecz „wykazujące się kompetencjami do pracy z dziećmi”. Celem, według MEN, miało być zmniejszenie problemów kadrowych – w czerwcu brakowało w polskich przedszkolach 1657 nauczycieli.
Choć po fali krytyki resort chwilowo wycofał projekt, ustawa wróciła pod obrady Sejmu w trybie niemal niejawnego procedowania. Pierwsze czytanie zaplanowano na 24 września, ale dzień wcześniej punkt został zdjęty z porządku obrad. Mimo to nauczyciele obawiają się, że rząd będzie dążył do uchwalenia ustawy w innym terminie.
– „Wraca po cichu, chociaż tej ustawy miało nie być. Ja też nic nie wiedziałam o tym czytaniu, dowiedziałam się przez przypadek” – mówi dr Zuzanna Jastrzębska-Krajewska, inicjatorka protestu przeciwko deregulacji.
Środowisko nauczycielskie zarzuca ministerstwu próbę wykorzystania faktu, że wrzesień to dla pedagogów czas wzmożonej pracy i brak im możliwości bieżącego reagowania. W komentarzach cytowanych przez „Gazetę Wyborczą” pedagodzy nie kryją oburzenia. „Wiedzą, że teraz jest pełno roboty w szkołach. Korzystają z tego, że nauczyciele nie będą mieli możliwości czasowych, by na bieżąco sprawdzać czytania” – napisał jeden z nich.
Kontrowersyjna reforma budzi zastrzeżenia również wśród części rodziców. Podkreślają oni, że w przedszkolach przebywają dzieci w różnym wieku, często wymagające indywidualnego podejścia, a brak odpowiedniego przygotowania pedagogicznego może negatywnie wpłynąć na jakość opieki i edukacji.
Choć ustawa chwilowo nie trafiła na salę plenarną, nauczyciele nie mają wątpliwości, że MEN będzie wracało do pomysłu liberalizacji zawodu. Dla wielu środowisk to kolejny dowód na to, że między ministerstwem a nauczycielami narasta konflikt, w którym pedagodzy czują się pomijani i marginalizowani.