Portal Frondapl: Z Pani badań (czytaj TUTAJ) wynika, że blisko połowa Polaków chce prawnych ograniczeń lub wręcz zakazu propagowania treści gejowskich. Skąd pomysł w ogóle pomysł na przeprowadzenie takich badań? Przecież media głównego nurtu lansują zgoła odmienne teorie...
Dr Natalia Zimniewicz*: Interesuje mnie mechanizm wpływania na społeczeństwo przed media w różnych kulturach i ustrojach. Szukam odpowiedzi na pytania, jakimi metodami posługują się środki masowego przekazu w poszczególnych miejscach globu w celu sterowania ludnością i kiedy te działania są skuteczne.
Jakiś czas temu w niemieckiej prasie pojawiło się stwierdzenie na temat Polaków, że po latach propagandy komunistycznej Polacy są mniej podatni na sterowanie przekazem płynącym ze szklanego ekranu niż narody Zachodu. To ciekawa i cenna cecha naszego społeczeństwa. Kiedy przed olimpiadą w Soczi w polskich mediach nie przestawano krytykować władz Rosji za przepisy w sprawie gejów, zwróciło moją uwagę coś, co pojawiało się na forach internetowych. Było tam wiele wpisów typu: „Nie lubię Putina, ale w tej sprawie go popieram”, „Brawo Putin” itd. Jedna hipoteza próbująca wyjaśnić to zjawisko to działalność rosyjskich służb specjalnych, inna - to szczera postawa internautów. Żeby to zweryfikować, trzeba było zadać pytanie reprezentatywnej grupie Polaków.
Jak widać, geneza przeprowadzenia tych badań nie wiąże się z żadną teorią spiskową. Doprowadziła do nich czysta naukowa ciekawość.
Badań, których wyniki nie mieszczą się w "obowiązującej" linii przekazu na temat LGBT nie jest wiele. O czym to świadczy? Czy w związku z tym, że zajęła się Pani kontrowersyjnym tematem, doświadczyła Pani jakichś utrudnień w prowadzeniu badań?
Największym utrudnieniem jest brak finansów na takie badania, ale także przemoc fizyczna, psychiczna i prawna, z którą naukowiec musi się liczyć. To dlatego takich badań jest niewiele.
Generalnie zanim naukowiec rozpocznie badanie na temat homoseksualizmu, to szybko zdaje sobie sprawę z brutalnych realiów tej problematyki badawczej. Słyszy ogrom przerażających ostrzeżeń. Jeśli efekty powadzonych badań na temat homoseksualizmu nie będą korzystne dla mechanizmów
marketingowych środowisk LGBT, to trzeba się liczyć z szykanami ze strony środowisk naukowych, mobbingiem zawodowym i prawnym, trudnościami w uzyskaniu pomocy prawnej, nagonkami mediów, polityków, paszkwilami pisanymi na drzwiach pokoju na uniwersytecie, obrzucaniem kamieniami, wybijaniem szyb w budynku, siłowym uniemożliwianiem wypowiedzi (wyrywanie mikrofonów, organizowanie agresywnych, hałaśliwych akcji w trakcie wykładu, blokowanie ulic wokół uniwersytetu celem odwołania konferencji naukowej i in.). Policja stoi często po stronie agresorów.
Byłam wielokrotnie ostrzegana przed przemocą opisywaną powyżej. Jak do tej pory doświadczyłam jedynie części z powyższych utrudnień. Spotkałam się też jednak z życzliwością wielu profesorów. Naukowcy ci nie ukrywali jednak przede mną istnienia wyżej opisanych problemów, które dotykają niejednokrotnie także cały uniwersytet zatrudniający niesubordynowanego naukowca.
Prawda jest też jednak taka, że ja nie prowadzę tych badań na większą skalę.
Największej agresji doświadczają naukowcy pokazujący możliwość odwrócenia lub złagodzenia skłonności homoseksualnych. W mojej ocenie jest to spowodowane faktem, że takie dane uderzają w samo serce retoryki wizerunkowej służącej wydobywaniu ogromnych środków finansowych na budowanie i utrzymanie imperium gejowsko-feministycznego.
Jest ona całkowicie oparta na hipotezie, że homoseksualizm jest wrodzony, a zatem niewyuczalny i nieodwracalny. Na uniwersytetach propagowanie takiej retoryki jest przymusowe. Można ewentualnie milczeć, co jest najczęściej wybieraną opcją. Tego typu patologie na uniwersytetach są typowe dla skandali korupcyjnych i to powinno być najważniejszym wątkiem dyskusji o homoseksualizmie.
Szczerze mówiąc, podobnie jak setki innych uciszanych naukowców, ja również nie wiem, kto i gdzie udowodnił, że homoseksualizm jest wrodzony. Wszystkie znane mi próby znalezienia genu homoseksualnego czy hormonu determinującego orientację homoseksualną skończyły się porażką. Znana mi retoryka rzekomo naukowa sugerująca wrodzony charakter homoseksualizmu to mieszanka jawnych fałszerstw, niedopowiedzeń i powoływania się na autorytet jakichś organizacji. Skandale korupcyjne wokół tych organizacji i to w relacji z przemysłem zarabiającym na homoseksualizmie miliardy dolarów są na ogół w tych wypowiedziach dyplomatycznie przemilczane.
Na moim uniwersytecie już od samego początku kształtowania kandydatów na doktorów uczy się młodych badaczy, że naukowiec szanuje autorytety, ale wnioskowanie opiera na badaniach naukowych i ich krytycznej, sceptycznej analizie. Jeżeli żadne próby znalezienia dowodu na istnienie biologicznego determinantu homoseksualizmu się nie powiodły, jeżeli nie ma laboratorium na ziemi, gdzie można przebadać dziecko i rozstrzygnąć, jakiej jest orientacji, jeżeli setki ludzi na ziemi pisze artykuły i nakręca filmy, w których opowiada o osłabieniu swoich emocji homoseksualnych na skutek terapii, to to są istotne dane naukowe, które powinny podlegać analizie. Mało ważne jest w tym wszystkim to, jaki autorytet pod czym się podpisał, zwłaszcza że wokół tych narzuconych autorytetów roi od historii korupcyjnych, zjawisk przemocy, zastraszenia i mobbingu wobec niewygodnych naukowców.
Nie ma w świecie akademickim zgody co do tego, czym jest nauka, czy istnieją uniwersalne kryteria naukowości różnych dyscyplin. Jedno jest jednak pewne i to niezależnie od tego, jaka jest prawda naukowa na temat homoseksualizmu. Przemoc, korupcja i zastraszanie to nie są metody naukowe. Wielu rektorów i dziennikarzy o tym zapomniało.
Dlaczego w zadanym przez Panią pytaniu pojawiło się stwierdzenie "na wzór rozwiązań rosyjskich"? Bronisław Wildstein uważa, że odwołanie się do rosyjskiego prawa było "niepotrzebne" i gdyby nie ono, jeszcze więcej Polaków wyraziłoby konieczność ograniczenia lub zakazania treści gejowskich.
Pamiętajmy, że badanie zostało przeprowadzone w styczniu, opublikowane w sierpniu 2014. Te dwa momenty dzieli przepaść, jeśli chodzi o reakcję na słowo „rosyjski”. Jeśli dziś Polacy na złość Putinowi zajadają się tonami niekoniecznie lubianych jabłek, to z pewnością w jakimkolwiek badaniu z odniesieniem do Rosji odpowiadaliby przeciwko niej nawet jeśli meritum badania dotyczyłoby czegoś zupełnie innego.
Siedem miesięcy temu ten czynnik miał dużo mniejsze znaczenie. Styczeń 2014 to był czas nerwowych przygotowań do olimpiady w Soczi, kiedy władze Rosji bały się bojkotu igrzysk i starały się zaprezentować przed światową opinią publiczną z jak najlepszej strony. Pociągnęło to za sobą szereg poświęceń jak chociażby ułaskawienie znienawidzonego wroga Kremla Michaiła Chodorkowskiego. To był czas przed aneksją Krymu, przed wybuchem walk na wschodzie Ukrainy, przed dziwacznymi sankcjami Rosji w postaci chociażby embarga na zachodnie wyroby.
Odniesienie do Rosji w moim badaniu pojawiło się z powodów opisanych powyżej. Analizowałam reakcję opinii publicznej na konkretny przekaz mediów, a ten dotyczył Rosji. Zaletą tego porównania w pytaniu było to, że wielu respondentów wiedziało, na czym polegają przepisy prawne, o które pytali ankieterzy. Bez tego odniesienia istniało ryzyko, że odsetek odpowiedzi typu „trudno powiedzieć” byłby jeszcze większy niż w tym badaniu.
Wszystko to nie zmienia faktu, że warto w przyszłości powtórzyć badanie bez odnoszenia się do nielubianej Rosji tak jak sugeruje Bronisław Wildstein. Bez wątpienia będzie to cenne uzupełnienie wiedzy, jaką dysponujemy w tej chwili.
Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk
*Natalia Zimniewicz – doktor nauk ekonomicznych. Zajmuje się m.in. tematyką konfliktu interesów