Transfery partyjne są powszechnym zjawiskiem politycznym. W Polsce wiele razy przekonywaliśmy się już, że zmiana ugrupowania nie jest niczym nadzwyczajnym. Można by nawet wskazać rekordzistów, którzy w ciągu kilku lat potrafili zadomowić się w skrajnie od siebie różnych ideowo i programowo partiach.
Każdemu takiemu przejściu towarzyszą oczywiście gromkie zapewnienia i patetyczne deklaracje dające się streścić w jednym zdaniu: „to nie ja zmieniłem poglądy, ale moje dotychczasowe ugrupowanie zdradziło ideały, dla których do niego przystąpiłem, muszę więc pozostać wiernym sobie i poszukać innego”.
Nie wydaje mi się, aby większość rodaków dawała wiarę tak naiwnemu tłumaczeniu. Zmianę partyjnych barw najlepiej wyjaśniają intratne funkcje, jakie otrzymuje przechodzący do nowego ugrupowania polityk. Nie zawsze jest to od razu widoczne, ale prędzej czy później wychodzi na jaw. Bywa też, że ulega on jakiemuś szantażowi, niekoniecznie mającemu związek z jego aktywnością w życiu publicznym.
W tym kontekście śmieszą mnie obecne wypowiedzi parlamentarzystów opozycji, że obozowi rządzącemu nie uda się skusić i przeciągnąć na swoją stronę nikogo z nich przed głosowaniem w sprawie korespondencyjnych wyborów Prezydenta RP. Wkrótce się o tym przekonamy. Wszystko jest bowiem kwestią politycznej ceny, a nie wierności żadnym ideałom.
Jerzy Bukowski