Lewicowi bojówkarze nie pozwolili w Niemczech na wykłady dwóch prominentnych polityków. Rzecz odbiła się echem na tyle szerokim, że potępił ich nawet prezydent Frank-Walter Steinmeier, sam również lewicowiec. Sprawa pokazuje, jak poważny jest w Niemczech problem wolności słowa.

"Nikt nie musi milczeć, gdy coś mu się nie podoba. Ale zmuszanie do milczenia innych, bo irytuje nas ich światopogląd, jest nieakceptowalne" - powiedział Steinmeier pod adresem natarczywych lewackich bojówek.

W minionym tygodniu lewicowcy nie pozwolili na dwa wystąpienia. Najpierw zablokowali prezentację książki autorstwa byłego szefa MSW (sic!) Thomasa de Maiziere'a z CDU. Banda bojówkarzy zatarasowała wejście do ratusza, gdzie miała odbyć się prezentacja; byli tak agresywni, że de Maizere pod osłoną policji uciekał do samochodu.

Później lewacy bezczelnie przerwali wykład profesora ekonomii Bernda Lucke, czołowego polityka Alternatywy dla Niemiec. Krzyczeli i obrzucali go takimi epitetami jak "nazistowska świnia", uniemożliwiając kontynuację wykładu.

Niemiecka debata jest w stopniu nieporównywalnym z tym, jakiego doświadczamy w Polsce, spętana okowami "politycznej poprawości". W istocie nie jest to zresztą żadna "polityczna poprawność" - to po prostu dyktatura lewaków, neomarksistów, genderystów i innych postkomunistycznych radykałów. 

Oczywiście są także w Niemczech środowiska, w którym są akceptowane krytyczne wobec lewackiego mainstreamu wypowiedzi. Stanowią jednak w skali ogólnokrajowej nawet jeżeli nie margines, to zdecydowaną mniejszość.

bsw