“Jeśli Watykan by jutro zbankrutował i zniknął, to ja i tak pozostałbym katolikiem. Kocham wiarę” - powiedział kilka lat temu Martin Sheen. To jedno zdanie idealnie charakteryzuje religijność odtwórcy głównej roli w „Czasie Apokalipsy”, który manifestuje swój katolicyzm jednocześnie będąc socjalistą, pacyfistą i człowiekiem, który nie chce zabraniać aborcji, choć uważa ją za morderstwo.

 

„Droga” do ocalenia humanisty i narkomana

Trzy miesiące temu premierę w Europie miał film „Droga”. Koniec zdjęć nastąpił tuż przed wizytą w Hiszpanii papieża Benedykta XVI. We Mszy św. celebrowanej przez papieża w Santiago de Compostela uczestniczył reżyser filmu Emilio Estevez i jego ojciec Martin Sheen. – Pierwszy raz słyszałem o tym szlaku od mojego ojca, który pochodził z tej części Hiszpanii (jego nazwisko przyjął syn Sheena – Emilio - przyp. Ł.A). Jednak wtedy nie byłem praktykującym katolikiem. Nic dla mnie ono nie znaczyło - mówi Sheen. Dziś razem ze swoim synem stworzył film opowiadający o tym świętym miejscu. Produkcja obrazu zajęła kilka lat. Jego premiera odbyła się właśnie w Santiago de Compostela. Estevez przekonuje jednak, że film nie jest propagowaniem katolicyzmu. – Nie jestem katolikiem, jednak chciałem zrobić film o prawdzie i wierze – mówił reżyser. Zresztą to Sheen namówił swojego syna „humanistę”, by ten go wyreżyserował. – Nie mogę go namówić na chociaż najmniejsze zainteresowanie katolicyzmem. Zaciągnąłem go nawet na Mszę św. - mówi gwiazda „Czasu Apokalipsy”. W „Drodze” Sheen wciela się w postać amerykańskiego lekarza, który zrywa relacje ze swoim synem, gdy ten rzuca studia, by podróżować po świecie. Po śmierci syna w Pirenejach, postanawia wyruszyć na pielgrzymkę, by rozsypać jego prochy w świętym miejscu. Bez wątpienia film ma podwójny wymiar dla aktora, bowiem jego drugi syn Charlie Sheen, który w latach 80-tych przebił nawet popularnością ojca grając w takich hitach jak „Wall Street”, „Pluton” czy „Żółtodziób”, dziś jest głównie znany z bicia swoich kochanek, uzależnienia od kokainy, alkoholu i występów przeważnie w produkcjach telewizyjnych. -  Jeżeli osobisty ból staje się sprawą publiczną, to znaczy to, że mamy do czynienia z wołaniem o pomoc. Musimy być przy nim, by wiedział, że zawsze mu pomożemy - mówi aktor o zaangażowaniu w pomoc Charliemu, z którym stworzył niezapomniany duet aktorski w lewicowym manifeście Olivera Stone’a – „Wall Street”.

 

Pod skrzydłami „świętej komunistki”

Martin Estevez urodził się w Dayton w Ohio jako jedno z 10 dzieci irlandzko-hiszpańskiego małżeństwa. Od dziecka rodzice starali się go wychować w wierze katolickiej, co zaowocowało tym, że zmienił on nawet nazwisko na Sheen na cześć legendarnego arcybiskupa Fultona J. Sheena. – Nigdy nie zmieniłem nazwiska oficjalnie. Nigdy tego nie zrobię. W paszporcie mam napisane Ramon Gerard Estevez. Żałuję, że nie używałem od początku kariery nazwiska mojego ojca. Wiem, że go to bolało - mówił jednak w jednym z wywiadów. Katolicyzm był obecny również od samego początku  kariery filmowej Sheena. Gdy jako nastolatek postanowił, że zostanie aktorem, pieniądze na wyjazd do Nowego Jorku pożyczył mu… ksiądz katolicki. W Nowym Jorku trafił natomiast pod skrzydła Dorothy Day, która wywarła wpływ na całe życie późniejszej gwiazdy serialu „Prezydencki poker”. Day była hipiską i komunizującą dziennikarką. Założyła pismo „Catholic Worker”.  To właśnie Day zaraziła Sheena ideą dystrybucjonizmu i niechęcią do prawicy (sama występowała publicznie przeciwko generałowi Franco podczas wojny domowej w Hiszpanii). Day wzbudzała przez całe życie wielkie kontrowersje. Z jednej strony przyznała się do dokonania aborcji, z drugiej potępiała rewolucję seksualną lat 60-tych. Po konflikcie z arcybiskupem Francisem Spellmanem chciano zakazać jej używania przymiotnika katolicki w nazwie gazety. Jednak w okresie pontyfikatu Jana XXIII jej działalność została doceniona w formie wielu katolickich nagród. „Dzięki niej zrozumiałem, czym jest sprawiedliwość społeczna i jej promocji poświęciłem swoje życie” - mówił wiele lat później Sheen.

 

Polityczny aktywista

Równocześnie z karierą filmową, która rozwijała się w niezłym tempie, Sheen dbał o swoją działalność polityczno-społeczną, która często łączyła się jednak ze sztuką. W 1972 roku wystąpił on w kontrowersyjnym, jak na lata 70. XX wieku, pro-gejowskim telewizyjnym filmie  „That Certain Summer". Już wtedy aktor lansował bardzo liberalną wersję katolicyzmu. W 2008 roku Sheen przyznał na jednym ze spotkań LGBT, że homoseksualiści powinni mieć takie same prawa, jak inni Amerykanie. W jednym z wywiadów stwierdził, że jego brat-homoseksualista żył ze swoim partnerem ponad 30 lat, co się zdarza coraz rzadziej w heteroseksualnych małżeństwach. Choć należy podkreślić, że sam Sheen, w przeciwieństwie do swojego syna Charliego, który co sezon ma inną kochankę z filmów porno, wytrwał w związku małżeńskim z tą samą kobietą, z którą ma 4 dzieci. Jednak przywiązanie do ideologii Day pchnęło Sheena do popierania polityków lewicy.

Aktor sam przyznaje, że był w swoim życiu aresztowany ponad 70 razy (ostatni raz w 2007 roku). Niemal wszystkie zatrzymania miały związek z manifestacjami politycznymi. Już w 1965 roku poparł on komunizujący ruch farmera Cesara Chaveza. W latach 60-tych ochoczo protestował przeciwko wojnie w Wietnamie i polityce Richarda Nixona. Nienawiść do wojny jest zresztą jego głównym przesłaniem również dziś. W 2003 roku podpisał on wraz z lewicowymi aktorami z Hollywood i Noamem Chomskym deklarację „Nie w moim imieniu”, która potępiała wojnę w Iraku. – Ci łżący na każdym kroku dranie z Partii Republikańskiej służą bogaczom. George W. Bush to pieprzony kłamca. Zaczął tę wojnę z powodu swojego przeklętego ego. Chciał dopaść Saddama, by powiedzieć swojemu ojcu: „Widzisz tatko, jestem coś wart”. To wszystko gówno. Cztery tysiące dzieci nie żyje, bo on chciał coś udowodnić swojemu ojcu. Oczywiście chodzi również o kontrolę ropy na Bliskim Wschodzie.  Ta niebezpieczna banda faszystów opanowała kraj - mówił w wywiadzie dla „The Dallas Voice”. Sheen nie szczędzi często również słów krytyki wobec Partii Demokratycznej nazywając ją „partią mięczaków”. Jednak od lat popiera jej kandydatów na prezydenta. W 2006 roku Demokraci poprosili go nawet o start z ich list do Senatu. Sheen jednak odmówił mówiąc, że tylko umie grać polityków (aktor wcielił się zarówno w Johna, jak i Roberta Kennedych oraz w prezydenta USA w popularnym serialu „Prezydencki poker”.) Artysta obecnie jest zaangażowany w walkę o prawa bezdomnych, farmerów i przeciwko globalnemu ociepleniu. Wspiera również ofiary ludobójstwa w Sudanie. Sheen jest członkiem organizacji „Consistent life ethic”, która jest znana z protestów przeciwko wojnie, karze śmierci i aborcji.  Działa również w antyaborcyjnej organizacji „Democrats for Life of America”. I właśnie te pole działalności Sheena jest najciekawsze, bowiem antyaborcyjne organizacje, które wspiera aktor, są przybudówkami amerykańskiej lewicy. Ten paradoks widać zresztą w całej religijnej działalności aktora ukształtowanego przez Dorothy Day.

 

Lewicowy przeciwnik zabijania dzieci nienarodzonych

Założycielka „Catholic Worker” nie wpłynęła tylko na postrzeganie przez aktora kwestii obrony praw robotników i umiłowania socjalizmu. Jej bliska teologii wyzwolenia percepcja miała znaczący wpływ również na kierunek rozwoju wiary Sheena. Aktor sam dostarcza żywność ubogim rodzinom podczas „Święta Dziękczynienia”, odwiedza chorych w klinikach i zmywa naczynia w hospicjach. „Nie czekaj na Boga, gdy sąsiad umiera i nie chwal się tym, co robisz” - mawia Sheen. Bez wątpienia są to piękne słowa i jest w nich chrystusowe przesłanie. Sheen jednak rozciąga je również na kwestie polityczne. – Jesteśmy najbardziej uzależnionym społeczeństwem na świecie. Jesteśmy uzależnieni od władzy, potęgi, przemocy, rozwodów, aborcji i seksu - podkreślał podczas jednego z antyrepublikańskich wieców. Niestety, jego ogólnie słuszne przesłanie jest obramowane przez pewną dozę poprawności politycznej i źle pojętego liberalizmu. Analizując poglądy Sheena na kwestie moralne plasują się one raczej bliżej konserwatywnych organizacji religijnych w USA. Jednak te są powiązane z Republikanami, którzy są częścią biznesowego establishmentu w USA, a to dla socjalisty jest bariera nie do pokonania. Sheen chętnie pokazuje się więc w towarzystwie lewaków, aborcjonistów i hollywodzkiego mainstreamu, który sam często krytykuje. W 2000 roku przyznał publicznie, że większość aktorów w „Fabryce Snów” promuje niemoralne zachowania. Niestety, podobne rozdwojenie jaźni dotyka aktora, gdy wypowiada się na temat aborcji. – Jako ojciec i dziadek, doświadczyłem tego, że dzieci czasami pojawiają się w niespodziewanym czasie. Dla mnie zawsze to była łaska Boża, co czyni mnie przeciwnikiem aborcji każdego życia – wspominał w jednym z wywiadów. Jednak później szybko skierował swoją myśl na dalekie od katolickiej bioetyki tory. - Nie mogę wybierać za kobietę, szczególnie tę żyjącą w biedzie. Nie mogę być jej sędzią. Aborcja nie jest czymś dobrym. Sprzeciwiam się jej jednak, nie będę nikomu odmawiał do niej prawa – dodał. Niestety, to zupełnie nielogiczne stanowisko, które można sprowadzić do tego, że zabójstwo drugiego człowieka jest złe, ale nie wolno go zabraniać w imię „wolności jednostki”, jest traktowane coraz częściej właśnie jako stanowisko pro-life.

Niewielu celebrytów stać na pogląd bliższy prawdziwej ochronie życia nienarodzonego. Jego pogląd jest zresztą tożsamy z tzw. liberalnym katolicyzmem, który zaczyna dryfować w stronę niektórych zborów protestanckich. Martin Sheen w wywiadzie dla pisma „The Progressive” nazwał siebie radykalnym katolikiem, którego „radykalizm” przejawia się w „ pójściu za pacyfizmem Jezusa i noszeniu przesłania Ewangelii w sercu”. Wydaje się, że Sheen traktuje trochę chrześcijaństwo jak supermarket, z którego półek wybiera sobie pasujące do własnego światopoglądu idee. To może tłumaczyć, dlaczego poparł on w ostatnich wyborach prezydenckich skrajnego aborcjonistę Baracka Obamę. – Popieram go, bo widzę w nim światło, jakie biło od braci Kennedych. Możemy odzyskać to, co zabrali nam mordercy JFK i jego brata – mówił w reklamówce wyborczej Obamy. Na pytanie, jak może być przeciwnikiem aborcji i popierać Obamę, aktor dał do zrozumienia, że Obama zachęca nas do bycia za życiem nie zabraniając jednak podejmowania samemu decyzji. Oczywiście swoją wypowiedź skierował szybko na kwestię walki Jezusa z biedą i „wykluczonymi przez los”.

 

Apokalipsa Sheena

Martin Sheen w "Czasie Apokalipsy" F.F. Coppoli.

Martin Sheen jest jedną z tych postaci publicznych w USA, która przeżyła nawrócenie. Jednak jego przypadek jest inny od transformacji duchowej np. George’a W. Busha, który “narodził się na nowo” jako konserwatywny protestant. Z byłym prezydentem USA aktora łączy uzależnienie od alkoholu. To właśnie ono doprowadziło obydwu na drogę wiary. Sheen przeżył je podczas tworzenia swojej życiowej kreacji w kultowym filmie Francisa Forda Coppoli „Czas Apokalipsy”. - Wszystko zostało pokazane w słynnej scenie, gdy pijany Willard (bohater grany przez Sheena - przyp. Ł.A) załamuje się w hotelu w Sajgonie.  Kręciliśmy tę scenę w czasie, gdy ja sam ostro chlałem. Tego dnia miałem 36. urodziny i od rana wlewałem w siebie alkohol. Mój bohater jest trzeci raz w Wietnamie, jest również alkoholikiem po rozwodzie. Miałem zagrać te osamotnienie i nienawiść do samego siebie. Stałem ledwo na nogach. Zacząłem się kręcić wokół własnej osi i w pewnym momencie walnąłem w lustro. Francis (Coppola - reżyser filmu - przyp. Ł.A) próbował mnie powstrzymać, jednak kamera wszystko zarejestrowała. Jednak to nie mój bohater walił w to lustro. To byłem ja walczący ze swoimi demonami. Myślałem, że ta scena nie wejdzie do filmu. Zobaczyłem ją dopiero podczas premiery - opowiadał w wywiadzie dla „The Guardian” Sheen. „Czas Apokalipsy” był jednym z najbardziej pechowych filmów w historii kina. Jego budżet przekroczył kilka razy pierwotną kwotę, tajfun zniszczył wszystkie dekoracje, z planu uciekł Harvey Keitel, rolę odrzucił Al Pacino. Marlon Brano pojawił się na planie tak gruby, że Coppola musiał go pokazywać w półcieniu, zaś główny aktor Martin Sheen dostał zawału serca. To właśnie po tym zdarzeniu postanowił skończyć z piciem i skierować swoje życie w stronę wiary.

W maju 2008 roku Martin Sheen otrzymał "Laetare Medal” na Uniwersytecie Notre Dame. Wyróżnienie to najstarsza katolicka uczelnia przyznaje od roku 1883 roku. Jest to nagroda dla katolików, których „geniusz uszlachetnia sztukę i naukę, wyraża ideały Kościoła i wzbogaca dziedzictwo ludzkości”. Ks. John I. Jenkins, rektor uczelni, podkreślił, że Martin Sheen wykorzystując swoją aktorską sławę, pomagał innym. – Dzięki temu zwrócił uwagę obywateli na kwestie, które wymagają naprawy, takie jak sytuacja pracujących imigrantów, bezdomnych, prowadzenie niesprawiedliwej wojny, zabijanie nienarodzonych czy kara śmierci – powiedział duchowny. Kilkanaście lat wcześniej taką samą nagrodę dostała… Dorothy Day. Dla Sheena musiał to być podwójny powód do dumy. W pewnym sensie doścignął swoją nauczycielkę. Krytycy decyzji władz uczelni zwracali uwagę, że Sheen wsparł w 2004 roku „ Marsz za życie kobiet”, organizowany przez aborcyjne środowiska. Po jakimś czasie jego nazwisko zniknęło z listy darczyńców organizatorów tego marszu.

– Powróciłem do Kościoła po 15 latach bycia daleko od Boga. W tym czasie byłem człowiekiem bez potrzeb, bez miłości, bez respektu. Jednak wtedy ponownie doświadczyłem wiary. I wiedziałem, że jestem w domu - powiedział kilka lat temu aktor. Mam wrażenie, że jest w tym domu na własnych warunkach, choć jego postawa i tak jest czymś niezwykłym w Hollywood.

Łukasz Adamski

 

 

 

/

Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »