W ostrej rywalizacji, jaka ma miejsce podczas kampanii przedwyborczej, każda rozmowa o sprawach osobistych jest jakby odkryciem samego siebie. Bo człowiek może szczerze rozmawiać wtedy, gdy znajdzie takie towarzystwo, gdzie będzie mógł swobodnie poruszyć problemy, które odsłonią i pozostawią bez obrony pewne sfery jego życia.
Tymczasem istotą kampanii przedwyborczych jest właśnie strzelanie w każde niezakryte miejsce. Dzisiejszy wieczór uważam więc za intelektualne wyzwanie – bo choć mam nadzieję, że nasze spotkanie okaże się bogate duchowo – to muszę uważać na wszystko, co powiem, żebyśmy z jednej strony dodali sobie wzajemnie odwagi, z drugiej jednak nie doprowadzili do naszego osłabienia. Károly Lakat, przed laty wybitny trener futbolowy, zaskoczył kiedyś swoich rozmówców następującym wyznaniem: „Jestem chrześcijaninem, Węgrem i kibicem Fradi. Każde z tych określeń już samo w sobie wystarczy, abym w tym kraju nie mógł nic więcej już zrobić”. Dlatego przyszłość oceni, czy jest rozsądne, aby w tym kraju premier mówił o swej chrześcijańskiej wierze.
Myślę jednak, że jest sens, aby polityk, czy w ogóle osoba publiczna, mówił otwarcie o swej wierze, o swym przywiązaniu do chrześcijaństwa. Chciałbym i życzę tego wszystkim, abyśmy mogli żyć w takim kraju. A są na świecie takie kraje, gdzie choć istnieją wrogie strzały i są ludzie, którzy tylko szukają odsłoniętych, możliwych do zranienia miejsc, to jednak nikt tam nie boi się mówić o swej wierze. Niektórzy myślą, że każde odkryte miejsce można zranić. Ja myślę inaczej. Za właściwe, a nawet konieczne uważam pytanie o te sprawy ludzi, którym mamy okazać nasze zaufanie i złożyć w ich ręce decyzje, które będą miały wpływ na nasz los.
O wierze
Urodziłem się w rodzinie chrześcijańskiej. Oprócz imienia Viktor, które Państwo znają, w mojej metryce chrztu widnieje także imię Michał. To chyba niezła kombinacja. To, że zostałem ochrzczony i przyjęty do chrześcijańskiej wspólnoty, było przede wszystkim zasługą determinacji moich dziadków. (...) Niestety, nie otrzymałem żadnego religijnego wychowania. Wraz ze starzeniem się dziadków z rodziny wyparowywała wiara, zanikały rozmowy o wierze. Wzrastałem więc w środowisku niereligijnym. Tak samo było też w szkole i do początku studiów – dopóki nie poznałem mojej przyszłej żony, która pochodzi z praktykującej rodziny katolickiej. Od tego czasu zaszły w naszym życiu wielkie zmiany. Osobiście przeszedłem dość długą drogę, bym mógł wypowiedzieć zdanie: jestem człowiekiem wierzącym, jestem chrześcijaninem.
Nadszedł w moim życiu moment, kiedy poczułem, że muszę nadrobić to, co pominąłem, że muszę pewne rzeczy naprawić, poustawiać na swoim miejscu. A ponieważ byłem ochrzczony w Kościele ewangelicko-reformowanym, dlatego kiedy nadszedł ten moment – przyjąłem konfirmację. Konfirmacja to przyrzeczenie, to ślubowanie na całe życie, to chwila, w której człowiek jasno się deklaruje, że chce być chrześcijaninem. Kiedy nadszedł moment konfirmacji, wówczas stwierdziłem, że choć nie zawsze wiedziałem, to jednak zawsze czułem – a dziś wiem to na pewno – że Bóg był cały czas ze mną, nawet wtedy, gdy nie zwracałem na Niego uwagi i nie miałem świadomości tego. Dlatego teraz składam to ślubowanie, aby to bycie razem nigdy się nie skończyło. Niech On pozostanie ze mną, i nie tylko ze mną, ale także z tymi, którzy są mi drodzy, i których kocham. Tak doszedłem do konfirmacji. Od tego czasu staram się postępować w duchu zadania, żeby żyć na chwałę Boga i dla dobra ludzi, co na język zawodowego polityka przetłumaczyłbym w następujący sposób: budować ojczyznę, tę przez małe „o”, czyli kraj narodu węgierskiego, tu na tej ziemi, ale też budować ojczyznę przez wielkie „o” – Ojczyznę Niebieską, Królestwo Boże, i to jest wyższy sens i cel tego, co robię. To jest sens wyższego rzędu, ponad i poza wszelkimi kalkulacjami politycznymi. Coraz mocniej czuję, że ten właśnie sens daje mi siłę, by się temu posługiwaniu poświęcić. Zaczynam też powoli odczuwać, że siła niekoniecznie zależy od potęgi fizycznej. Siła niekoniecznie oznacza wielkość mięśni czy zawsze wyprostowaną sylwetkę. Powoli zaczynam rozumieć, choć jestem kalwinem, że człowiek jest najmocniejszy wtedy, gdy klęczy.
O pokusach
Nasz zawód jest niebezpiecznym zajęciem. W tym zawodzie wszystko, co w świecie może być pomyślane jako pokusa, co rusz spotyka człowieka. Zwłaszcza jeśli odnosi sukcesy, bo jeśli nie, to wiele pokus go omija. Ale to, co nazywa się sukcesem tego świata, samo w sobie przynosi pokusy. Można przecież rządzić drugimi, wydawać dyspozycje, decydować o rozporządzeniach, które mogą postawić na nogi nawet cały kraj. Ego człowieka może w jednym momencie się przez to rozrosnąć. To jest pokusa władzy. Jest też pokusa pieniędzy, kiedy człowiek może postawić się ponad ustawami, normami moralnymi czy zasadami kodeksu prawa, by wykorzystać swoją pozycję dla osobistych korzyści. (...) W sumie jest to zajęcie niebezpieczne, ale dlatego właśnie zawsze zachęcam młodych, by próbowali w nim swoich sił. (...) Jestem jednak pewien, że jeśli ktoś nie ma mocnego kręgosłupa, to zawód ten przywali go do ziemi. Trzeba umieć to wytrzymać. Nie ataki trzeba umieć przetrzymać i przeżyć – to jest łatwiejsze, to jest walka tego świata – ale pokusy, które przychodzą razem z sukcesami; to jest prawdziwe wyzwanie.
Jak się wobec tego traktować sukces? Zwykle mówimy, że jest on darem. Trzeba na niego zasłużyć. Nie znaczy to oczywiście, że mogę siedzieć spokojnie w domu i czekać aż sukces sam zapuka do moich drzwi, ze wszystkich sił muszę na ten sukces pracować. W naszym zawodzie bardzo dużą rolę odgrywa wola. Trzeba jednak uważać, aby nie wywyższać woli kosztem pokory. Pewne cele, które sobie wyznaczyliśmy, trzeba bardzo chcieć osiągnąć. Tym celem nie może być jednak pozycja. Trzeba wyznaczać sobie cele wyższego rzędu i bardzo mocno chcieć je osiągać. Trzeba zgromadzić do tego wszelkie potrzebne środki. Bez tego się nie uda. Dlatego trzeba wygrywać wybory. Nie dlatego, że jest to dobre samo w sobie, ale dlatego, by móc uruchomić pewne mechanizmy na rzecz osiągnięcia wspólnie wyznaczonych celów.
Tak więc z jednej strony sukces jest darem, ale z drugiej nie dojdzie do niego bez woli. Nie osiągnie się go również bez pracy. Jeśli ktoś nie wierzy, że sukces jest darem i bez tej wiary wyznacza sobie cel, to przecenia samego siebie, myśląc, że wszystko zależy od niego, także końcowy sukces. A to nie jest tak. Końcowy sukces jest darem. Ale dar ten nie przyjdzie, jeśli się na niego nie zapracuje, jeśli się danej sprawie całkowicie nie poświęci. Nie przeciwstawiam sobie woli, pokory, celów politycznych i sukcesu. Raczej próbuję, patrząc na swoje życie i działania, ułożyć je w logicznym porządku, w którym nie obrócą się one przeciwko sobie, ale będą się nawzajem wspierać. Wiara wspiera wolę. Wola wspiera osiągnięcie celu. Cel oznacza służbę sprawie wyższego rzędu. Próbuję to jakoś sobie poukładać i niekiedy kusi mnie myśl, że być może zbyt dużo oczekuję od woli, ale zrezygnować z niej nie mogę.
O bojaźni Bożej
O bojaźni Bożej Czy obywatele powinni wiedzieć, jakimi wartościami w życiu kieruje się polityk, który podejmuje decyzje dotyczące ich życia? To jest chyba ten moment, kiedy powinienem powiedzieć, że podstawowym pytaniem jest pytanie o bojaźń Bożą. Niech dobry Bóg zachowa nas od polityków, którzy nie boją się Boga! Nie mówię teraz o tym, o czym zwykle słychać podczas kampanii przedwyborczych, że ktoś nie reprezentuje żadnych wartości, albo że jego wartości nie są na poziomie albo że nie wytrzymują próby. Nie chcę poetyzować. Podstawowe pytanie jest zupełnie inne: o granice władzy.
Oczywiście, władza jest dzisiaj ograniczona. Mamy trójpodział władz. Parlament ogranicza rząd itd. Jednak władza pozostaje władzą, I podstawowe pytanie brzmi: co stanowi końcową, ostateczną granicę tej władzy? Otóż ostateczną granicą jest tylko bojaźń Boża. Dość dużo rozmyślałem na ten temat. Jeśli polityk odczuwa bojaźń Bożą, wtedy rozważy, kogo w rzeczywistości się boi, kogo uważa za ostateczną instancję. Przecież pozornie ma wszystkie instrumenty władzy w swoich rękach, a Bóg nie pojawi się przed nim w zbroi, aby go straszyć. Jeśli człowiek to przemyśli, to odkryje, że kluczową sprawą jest to, czy wierzy, iż kiedyś – nie wiem dokładnie, w jakich okolicznościach, nie mam teraz przed sobą żadnej dramatycznej wizji – nadejdzie taki moment, że będzie musiał za wszystko zapłacić, ze wszystkiego się rozliczyć.
Czy polityk wierzy, że może uniknąć tego momentu? Jeśli wierzy, że taki moment nadejdzie, wtedy wszyscy możemy się czuć bardziej bezpieczni. Bo przecież – jeśli się w to dobrze wmyślimy – ten, kto rozumie bojaźń Bożą, nie boi się jakiejś nieznanej sobie potęgi jakiegoś pana, którego natury nie zna, jakiegoś tyrana, który postąpi z człowiekiem według swego widzimisię. Nie – boimy się, że otrzymamy dokładnie to, na co sobie zasłużyliśmy. Boimy się konfrontacji z naszymi uczynkami. I to jest ostateczna granica – ponad wszelkimi przepisami, podziałami władzy i konstytucjami – tego niebezpiecznego zajęcia, jakim jest sprawowanie władzy.
O Kościele
W naszym zawodzie nauka historii jest przedmiotem obowiązkowym. Kierowanie Węgrami nie jest misją oderwaną od czasu i miejsca, ale oznacza prowadzenie tu i teraz narodu o określonej historii. Dlatego rozliczać się powinniśmy nie przed międzynarodowym kapitałem czy obcymi potęgami, nie przed Moskwą czy Waszyngtonem, ale przed tym narodem, którego członkom mamy służyć. Dlatego musimy znać historię. Nie tyle jej szczegóły, ile raczej ducha historii tego ludu. (...) Historia Węgier niesie też pewną bezlitosną naukę dla przywódców. Jednym z najmocniejszych historycznych doświadczeń, które żyje w narodzie węgierskim i odciska się na jego instynktach, jest fakt, że przywódcy często go zdradzali.
Od czasów króla Mátyása, od jakichś 300-400 lat, jest to stale powracające doświadczenie tego narodu, rodzące poczucie, że wcześniej czy później przywódcy nas opuszczą. Albo wykorzystają swoją władzę niewłaściwie, albo sprzedadzą z powodów osobistych ten lub inny kawałek kraju, albo uciekną w czasie trudności, podczas gdy ich obowiązkiem jest przewodzenie. Właściwie im większe pojawiają się trudności, tym bardziej oni powinni przewodzić, gdyż to jest ich zadaniem.
Świadomość tego umacniała mnie w najtrudniejszych chwilach. Nawet wtedy, gdy zarówno przyjaciele, jak i przeciwnicy mówili mi, żebym dał sobie spokój, a życie ma tak wiele innych uroków. Ale mi w głowie grała ta muzyka historii. Każdy polityk widzi też rolę Kościoła w historii naszego narodu. To jeden z najważniejszych uczestników naszych dziejów. To powoduje szacunek i przyjacielskie intencje w stosunku do Kościołów. Szacunek ze strony polityka oznacza, że nie chce on wtrącać się w sprawy Kościoła. Nie może myśleć o wydawaniu mu poleceń lub rozkazów czy choćby o formułowaniu wobec niego mocnych pragnień. Gdy patrzę na Kościół nie okiem polityka z zewnątrz, ale spoglądam nań od środka jako ktoś należący do Kościoła – to widzę, że Kościół to nie tylko instytucja, a więc oznacza nie tylko duchownych i świątynie, ale jest to przede wszystkim wspólnota. Kościół oznacza lud Jezusa Chrystusa, przez Niego wybrany i powołany, i warto do tego ludu należeć. Konfirmacja utwierdza nas w tym, że zostaliśmy do tej wspólnoty powołani.
Patrząc od środka, widzę też, że Kościół posiada pewną zdolność, niezwykle ważną ze względu na politykę i świecką przyszłość narodu. Kościół bowiem uwalnia ducha z więzów ciała. To bardzo ważne. Bo jeśli się sobie przyjrzymy, to zobaczymy, że każdy człowiek, każde indywiduum znajduje się w osobnym ciele, żyje jako osobne ciało. A przecież istotą narodu jest to, że może on jednoczyć ludzi w sprawie osiągnięcia wielkich, wspólnych celów. Lecz jak można jednoczyć, jeśli istniejemy w formie oddzielnych ciał? Do tego potrzeba uwolnienia dusz z ciał. Według mnie, to właśnie oznacza zawołanie sursum corda, gdy mówimy, że podnosimy w górę nasze serca. Kościół jest głównym – nie jedynym, ale najmocniejszym – wyrazicielem tej idei. Jest on zdolny powiedzieć nam: unieś w górę swe serce i tu, ponad swoją głową możesz zjednoczyć się z tymi, z którymi przynależysz do jednej wspólnoty, z pozostałymi członkami Kościoła.
Tego rodzaju wspólnotę ludzi uniesionych serc widzę w Kościele. Z punktu widzenia naszego zawodu bez trudu można dostrzec, że wspólnota znajdująca się w takim stanie ducha, żyjąca w takim zjednoczeniu, zawsze jest zdolna do większych osiągnięć niż zgromadzenie osób znajdujących się osobno, zamkniętych w swych ciałach i myślących tylko o własnej przyszłości. Z tych samych powodów jako polityk wspieram kulturę i – co może według niektórych zabrzmi dziwnie – sport. Sztuka, kultura czy sport potrafią wyzwolić ducha, unieść serca i w ten sposób pomagają, byśmy stawali się jedno. To nie przypadek, że właśnie przez te zjawiska najbardziej czujemy, że stanowimy część jakiejś większej sprawy. Czujemy to na nabożeństwie w świątyni, czujemy, gdy dotknie nas mocno jakieś dzieło sztuki, gdy widzimy tego biedaka, który biegnie na bieżni – przecież on nie biegnie tam sam, on biegnie dla nas, jego zwycięstwo jest także naszym zwycięstwem. Patrząc z punktu widzenia zawodowego polityka, widzę, że Kościół i wiara mogą w najwyższym stopniu wspierać twórcze zdolności narodu.
Dlatego uważam, że rozsądnie myślący i odpowiedzialny rząd powinien popierać współpracę z Kościołem. Nie chodzi o wydawanie mu poleceń, bo tego robić nie wolno. O co więc chodzi? Po pierwsze, trzeba umożliwić, by tego rodzaju naród uniesionych dusz mógł się narodzić. Po drugie, władza powinna przyjąć coś, co trudno jest zaakceptować. Musi mieć ona kogoś, kogo będzie mogła zapytać, czy idzie w dobrym kierunku. Czy moja polityka ma jeszcze kierunek? Czy to, co robię, prowadzi do celu, który sobie obrałem, zaczynając pracę polityka? Im człowiek jest wyżej postawiony, tym trudniej mu jest – co sam przyznaję – przyjąć lustro, w którym będzie mógł się przejrzeć, ale tym bardziej potrzebuje on takiego lustra. Musimy umieć przyjąć Kościół jako uczestnika życia społecznego, ale uczestnika apartyjnego, który może w pewnym momencie powiedzieć: „Drogi przyjacielu, być może wyznaczyłeś sobie dobre cele, ale obserwuję cię od dawna i widzę, że jeśli nie zmienisz kierunku, to swego celu nigdy nie osiągniesz”. Do tej rewizji kompasu, do tego trzymania lustra Kościół ma nie tylko prawo, ale i obowiązek. (...) Kościół wyznacza miarę, ustawia na pewnej wysokości poprzeczkę dla świeckiej władzy wszystkich czasów.
Dobrze robimy, jeśli się do tego przymierzamy. Ja tak patrzę na Kościół. Nie da się oczywiście zaprzeczyć faktowi, że wierni Kościołów chrześcijańskich mogą wyznawać różne poglądy polityczne. Jednak im więcej jest wspólnot w danej miejscowości czy regionie, im są one silniejsze, tym stanowią one bardziej sprzyjające zaplecze dla świeckich sił, także partyjnych, prowadzących politykę zorientowaną na budowanie wspólnoty. Z drugiej strony im bardziej świat, województwo czy miejscowość są zindywidualizowane, tym bardziej otwiera się pole dla myślenia egocentrycznego, dla sił, które głoszą: „Zajmuj się wyłącznie sobą, miej na względzie tylko swoje cele”. Często więc duchowa gleba, na której prowadzona jest walka polityczna, bardzo mocno wpływa, a niekiedy wręcz decyduje o wynikach tej walki. Dlatego bywa, że czasami zwyciężają tacy chrześcijańscy demokraci, którzy na to nie zasłużyli.
O nienawiści
Czy kiedy nienawidzę, jestem jeszcze chrześcijaninem? Myślę, że nienawiść jest tam, gdzie nie ma już Boga. To stan bez chrześcijaństwa. Staram się jak mogę unikać nienawiści, ale nie zawsze mi się to udaje. W człowieku czasami otwierają się takie rany, że nawet, gdy mocno się stara, by nienawiść nie uderzyła mu do głowy, to nie zawsze może powiedzieć, że udało mu się tego uniknąć. Moim największym osiągnięciem jak dotąd jest ograniczenie tego uczucia, gdy się pojawia, do minimum. W języku węgierskim o człowieku, o którym źle myślimy, często mówimy: ty nędzniku!
Przecież człowiek, który grzeszy przeciwko nam, jest w gruncie rzeczy nędznikiem, biedakiem, nieszczęśnikiem. Trzeba próbować rozdzielić człowieka od jego czynów. Zły czyn trzeba nienawidzić, ale sprawcy nienawidzić nie wolno. Zanim więc wpadniesz w przepaść, gdzie nie ma już Boga, możesz zawrócić: „Rzeczywiście, biedaku, nędzniku, nie ciebie nienawidzę, tylko to, co wyprawiasz”. Wtedy czujesz, że uwolniłeś się od wielkiego ciężaru, nie zalewa cię już żółć, nie zalewa krew, nie wybuchasz, ale próbujesz rozwiązać problem. Kiedy człowiek z nienawiści chce sądzić drugiego, wtedy przywłaszcza sobie prawo do sądzenia, które mu nie przysługuje. To jakbyś usiadł na chwilę na tronie Boga – i wtedy błądzisz. Jeśli natomiast oddzielisz czyny od złoczyńcy, to czujesz, że nędznik zasługuje na pomoc, chociaż przeciw jego grzechowi występujesz w sposób zdecydowany. W naszym zawodzie jest to nieodzowne. Nasi przeciwnicy wykorzystują to przeciwko nam, gdy chcą udowodnić, że ich nienawidzimy. Tymczasem nie chodzi o nienawiść, ale o zdecydowane zdanie o złym czynie. Jeśli w naszym zawodzie pewnych czynów nie osądzimy, jeśli nie zajmiemy stanowiska, nie powiemy, czy według nas coś jest dobre, czy złe – to wtedy następuje paraliż, bo przestaje być jasne, jakiej sprawie służymy. W nasz zawód wpisane są spory.
Człowiek spiera się z samym sobą, z przeciwnikami, z pytaniami, które do niego przychodzą. Jaka będzie dobra odpowiedź, a jaka zła? Czy uczynię dobrze, czy źle, dając taką, a nie inną odpowiedź? Z tego nie można zrezygnować, to napędza nasze życie, utrzymuje w ruchu nasz zawód, nasz umysł i ducha. Bez tego nie można dobrze rządzić krajem, chyba że tylko podejmować decyzje rutynowo, z przyzwyczajenia. Bez tego nie będziemy rozumieć nowych wyzwań. Prędzej czy później taki kraj osłabnie. Dlatego potrzebujemy sporów i dyskusji. Spory najczęściej dotyczą działań, czynów, projektów. Ważne, byśmy mieli o nich swoje zdanie. Jeśli chcemy nie tylko zarządzać państwem, ale prowadzić kraj w stronę dobra – a intencją chrześcijanina jest dążenie do Królestwa Bożego – to musimy wypowiadać sądy nad czynami lub decyzjami: czy służą dobrym celom, czy złym, czy są pożyteczne, czy szkodliwe. Tego nie jesteśmy w stanie uniknąć. Dlatego jesteśmy wystawieni na zarzuty faryzeuszów, którzy twierdzą, że żywimy wobec naszych przeciwników politycznych bezlitosne uczucia, że rządzi nami nienawiść. Tymczasem zupełnie nie o to chodzi. Za moimi często bardzo zdecydowanymi słowami w ostrych sporach nie stoi nienawiść do drugiego człowieka. Nawet jeśli tak się niektórym wydaje lub chcą w ten sposób przedstawić sprawę. Musimy bowiem umieć odróżniać człowieka od jego czynu.
O porażce i sukcesie
Wielu ludzi uważa chrześcijan za słabeuszy, bo nie umiemy się mścić, rozpychać łokciami, zdobywać tego, co w danym momencie da się zdobyć, bo później może nie być na to szansy. Nie zachowujemy się tak, jak dzisiejszy świat zwykł myśleć o ludziach sukcesu, o zwycięzcach. Jedynym ratunkiem dla nas, jak sądzę, jest jasne określenie, co uważamy za sukces, a co za porażkę. Trzeba to koniecznie określić, zarówno dla naszych dzieci, jak i dla nas samych. Jeśli nie będziemy potrafili odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest w naszym życiu zwycięstwem, a co przegraną, wtedy rzeczywiście możemy okazać się słabeuszami. To jest bardzo ważne także przy okazji wyborów parlamentarnych. Problem polega na tym, że zdobycie większości jednoznacznie oznacza zwycięstwo. Ale jeśli większość jest przeciwna prawdzie, wtedy być może jest w stanie wygrać wybory, ale w rzeczywistości przegrywa. W życiu społecznym Europy jest to zresztą największy problem chrześcijańskich demokratów – relacja między prawdą a większością. Ważne jest więc, jak rozumiemy zwycięstwo.
Dla młodych, którzy dopiero co wkraczają w dorosłe życie, jest to trudniejsze. My, którzy jesteśmy już w drugiej połowie życia i mamy przed sobą bliżej niż dalej, widzimy chyba ten problem lepiej. Widzimy, że prawdziwe zwycięstwo jest wtedy, gdy niezależnie od materialnych warunków i okoliczności, człowiek jest w stanie żyć w miłości, zachować pokój, harmonię i duchową równowagę. To jest największy sukces. Zwycięstwo polega na tym, że nie damy sobie tego odebrać. Jeśli to mamy, to wszystko inne przyjdzie później. A nawet jeśli nie przyjdzie, to nawet wtedy nasze życie będzie wartościowe. Jeśli my, chrześcijanie, potrafimy zachować ten sposób życia, wtedy okażemy się zwycięzcami. Natomiast w przypadku ludzi pozornego sukcesu, którzy szybko wszystko zgarnęli i urządzili się, wyjdzie na jaw, że są na pozycji straconej, że przegrali.
Poniższe wypowiedzi pochodzą z publicznej dyskusji Viktora Orbána z katolickim ordynariuszem diecezji Kaposvár, biskupem Bélą Balásem, oraz kalwińskim pastorem Zoltanem Balogiem, która odbyła się w grudniu 2005 roku.