Gwałtowna propaganda komunistyczna łączyła całą hierarchię kościelną z „faszystami” i za pomocą tej techniki starała się zmasakrować Kościół, atakując jego kapłanów. To nie była nowa taktyka. Byłam świadkiem, jak używa się jej w naszym własnym kraju raz po raz. Gdy komuniści organizowali katolickich robotników – irlandzkich, polskich i włoskich – w związki zawodowe, zawsze wbijali klin między świeckich wiernych i kapłanów, schlebiając świeckim i atakując księży- wspomina Bella V. Dodd w swojej autobiografii pt. „Szkoła Ciemności”
W pochodzie pierwszomajowym w 1936 roku razem z komunistami maszerowało więcej niż pięciuset nauczycieli. Było wśród nich wielu nauczycieli college’ów. Ja byłam jedną z nich. Wybrano mnie do przewodzenia oddziałowi nauczycielskiemu.
Czułam podniecenie, maszerując z oddziałami zorganizowanego ruchu związkowego. Był to mój gest oporu względem chciwości i korupcji. Była to też afirmacja przekonania, że lepszy świat da się stworzyć.
Odeszło gdzieś cierpienie, które przeżywałam na początku dekady, widząc tłumy bladych ludzi przed zamkniętymi drzwiami banku oszczędnościowego Bowery. Minął wstyd przeżywany, gdy patrzyłam na panów o dobrych manierach, jak ukradkiem zbierają niedopałki z ulic miasta, albo gdy widziałam kolejki po zupę w misjach dobroczynnych.
W 1936 roku ludzie mieli odrobinę więcej pieniędzy niż w strasznych latach 1932–1934. Ogólnie rzecz biorąc, w Ameryce zaszła ogromna zmiana. Miliony mieszkańców uprzednio uważanych za klasę średnią znalazły się na garnuszku administracji robót publicznych i spadły do poziomu tych, co nic nie mieli. Tym zaś partia komunistyczna niosła pomoc psychologiczną. Ratowali dumę, oskarżając o swe kłopoty system gospodarczy i mogli czegoś nienawidzić. Partia dawała im też możliwość wyrażania tej nienawiści w aktach oporu.
Wielu z tych nowych proletariuszy maszerowało w majowym pochodzie Ósmą Aleją, przecinając ulice zabudowane nędznymi kamienicami i śpiewając: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód”. Pieśń kończyła się obiecująco: „Dziś niczym, jutro wszystkim wy”.
Mężczyźni i kobiety w marszu zeszli się razem w poczuciu straty i ze strachu przed niepewną przyszłością.
Kiedy parada została rozwiązana, my, nauczyciele college’ów, rozradowani zbrataniem z proletariackimi towarzyszami, zebrali się w ogródku piwnym, gdzie piliśmy i śpiewaliśmy znowu robotnicze pieśni. Przeszliśmy długą drogę, maszerując w komunistycznym pochodzie majowym. Czuliśmy się uczestnikami czegoś nowego i pełnego życia.
Razem z innymi chodziłam tego wieczoru od grupy do grupy. Wczesnym rankiem osiedliśmy w zacisznym, małym nocnym lokalu finansowanym przez partię. Tam zwykli się zbierać ludzie partii. Byliśmy już zmęczeni i chcieliśmy posłuchać klubowych artystów.
Kiedy poszli sobie sponsorzy, świętowaliśmy dalej bez nich. Grupa była mieszana: robotnicy wyszkoleni przez partię na liderów związkowych, intelektualiści, mężczyźni i kobiety z klasy średniej, którzy zaczęli utożsamiać się z proletariatem. Tylko emocje mogły nas związać, nasza grupa bowiem obejmowała pracowników z popłatnymi zawodami, ale też pomyleńców, psychopatów i życiowych nieudaczników.
Począwszy od 1936 roku partia dokonywała ogromnego wysiłku, wspierając hiszpańską wojnę domową i trwało to do roku 1939. Żadna być może działalność nie porywała tak amerykańskich intelektualistów.
Od 1932 roku partia reklamowała się jako główna opozycja wobec faszyzmu. Emocjonalnego zawołania antyfaszystowskiego używała, aby przyciągnąć jak najwięcej ludzi do komunizmu przeciwstawiając komunizm i faszyzm jako alternatywy. Partyjna machina propagandowa mełła monstrualne ilości słów, wypluwała obrazy i rysunki. Grała na uczuciach intelektualnych, humanitarnych, rasowych i religijnych, aż jej się udało w zdumiewającym stopniu wywołać u Amerykanów odruchową odrazę na samo słowo „faszysta”, nawet jeśli nawet nie wiedzieli, co to znaczy.
Dzisiaj dziwię się, że światowy ruch komunistyczny zdolny był bić na trwogę przed Niemcami i nie puścić pary z gęby o tym, co partia wewnętrzna wiedziała doskonale. A mianowicie, że niektóre z sił lansujących Hitlera pomogły także Leninowi i jego ekipie rewolucjonistów udać się ze Szwajcarii do Petersburga, żeby tam wszcząć rewolucję, z której wyrosło sowieckie państwo totalitarne.
Wbrew propagandzie bijącej w Niemcy i Włochy, komuniści wysyłali po cichu swoich ludzi na tajne biznesowe spotkania z faszystami, którym sprzedawali surowce i ropę. Sowiecka generalicja spotykała się z niemiecką, żeby wytyczyć nowe granice w Europie. Nic o tym nie słyszeliśmy. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero, gdy spotkali się jawnie, aby podpisać umowę o nowej mapie Europy – traktat Ribbentrop-Mołotow.
W hiszpańskiej wojnie domowej partia wzywała swoich licznych członków aktywnych w sferze public relations, agentów żyjących z reklam dla amerykańskiego biznesu – reklam mydła, wódki, papierosów. Oddawali partii ogromne przysługi, wpływając na amerykańskie umysły. Ludzie wszystkich stanów przyłączali się do kampanii na rzecz lojalistów – pacyfiści, aktywiści humanitarni, awanturnicy polityczni, artyści, piosenkarze, aktorzy, nauczyciele i kaznodzieje. Oni wszyscy i jeszcze inni dokładali wysiłków, aby kampania się powiodła.
Komunistyczni publicyści przyswoili sobie miłe słówko „lojaliści”, a wszystkich przeciwników ochrzcili jako „faszystów Franco”. Ten językowy zabieg zmylił wielu odbiorców. Gwałtowna propaganda komunistyczna łączyła całą hierarchię kościelną z „faszystami” i za pomocą tej techniki starała się zmasakrować Kościół, atakując jego kapłanów. To nie była nowa taktyka. Byłam świadkiem, jak używa się jej w naszym własnym kraju raz po raz. Gdy komuniści organizowali katolickich robotników – irlandzkich, polskich i włoskich – w związki zawodowe, zawsze wbijali klin między świeckich wiernych i kapłanów, schlebiając świeckim i atakując księży.
W kampanii hiszpańskiej amerykańscy komuniści byli posłuszni rozkazom z Moskwy. Byli wysuniętym przyczółkiem sowieckiego władztwa i co do szczegółu mieli wszystko skoordynowane przez Międzynarodówkę Komunistyczną. Kiedy zostali wezwani do organizowania amerykańskiego kontyngentu dla Brygad Międzynarodowych, komunistyczni agenci morscy ze związku zawodowego Krajowego Związku Morskiego (ang. National Maritime Union, NMU) wzdłuż wschodniego wybrzeża dostarczali fałszywych paszportów i ułatwiali ekspedycję tej tajnej armii do przyjaznego kraju.
Różne związki zawodowe wyszukiwały członków chętnych, by dołączyć do Brygady im. Abrahama Lincolna, która była amerykańskim oddziałem Brygad Międzynarodowych. Komuniści posłużyli się powagą nazwiska Lincolna, tak samo jak zresztą innymi nazwiskami, aby przyciagnąć ludzi.
Ja sama połknęłam kłamstwa partii na temat hiszpańskiej wojny domowej. Przywódcy państwowi Stanów Zjednoczonych nie byli skorzy do zdementowania tych kłamstw. Partia od czasu do czasu pokazywała kilku biednych, zdezorientowanych hiszpańskich księży i przedstawiała ich jako lojalistów. Reklamowano ich jako „księży ludowych” w opozycji do innych – faszystowskich. Z późniejszego punktu widzenia łatwo dostrzec, jak dokumentnie wykorzystali amerykańskie umiłowanie wolności i sprawiedliwości, żeby zdobyć emocjonalne wsparcie dla sowieckiej awantury w Hiszpanii.
Za pośrednictwem licznych komitetów partia gromadziła tysiące dolarów na swoją hiszpańską kampanię. Lecz gigantyczna kampania reklamowa nie mogłaby być sfinansowana z datków zbieranych na masówkach i innych zgromadzeniach. To by były zbyt małe sumy. Pamiętam jeden mityng masowy (wygłaszałam tam mowę) pod auspicjami Związku Nauczycieli. Przyniósł ponad dwanaście tysięcy dolarów.
W miarę postępów intensywnej kampanii część funduszy zaczęła spływać ze źródeł innych niż zbiórki. Obecnie powszechnie wiadomo, że Związek Sowiecki robił, co było w jego mocy, aby politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych zharmonizować z własnymi przebiegłymi planami i nie wahał się w tym celu stosować sztuczek. Chodziło o to, żeby Stany Zjednoczone poparły Sowiety w Hiszpanii. Ja tego wtedy nie rozumiałam. Jasny obraz sytuacji powstał w moim umyśle dopiero później z dziwacznych ułomków informacji i chaotycznie zapamiętanych zdarzeń.
Jedną z takich rozsypanek, które poukładały się w obrazki, jest historia statku Erica Reed. To jeden przykład spośród tysięcy. Statek miał wieźć jakoby pomoc humanitarną – żywność, mleko i leki do oblężonej Barcelony. Wyczarterował go rzekomo Północnoamerykański Komitet na rzecz Lojalistycznej Hiszpanii. W rzeczywistości wynajmu dokonali sowieccy agenci.
Ericę Reed odstawiono do portu w Nowym Orleanie. Komuniści kontrolowali wtedy związek zawodowy NMU w Zatoce Meksykańskiej, a załoga statku była albo antykomunistyczna, albo apolityczna. To nie pasowało do planów sowieckiego agenta i amerykańskich komunistów współpracujących z nim. Podjęto zatem decyzję o przetransportowaniu statku do Nowego Jorku i zastąpieniu załogi zaufanymi ludźmi partii. Drobny sowiecki agent w wygniecionym garniturze, który siedział w nowojorskim hotelu z kilkoma komunistami z NMU i Royem Hudsonem, partyjnym nadzorcą wybrzeża, z ożywieniem odwijał banknoty studolarowe z wielkiego zwitka i nalegał, aby na Erice Reed umieszczono zaufaną załogę, nawet gdyby stara ekipa miała być usunięta siłą lub posłana do szpitala.
Później rozmawiałam z człowiekiem wyznaczonym do wymiany załogi. Kazano nowej grupie wejść na statek nocą. Uzbrojeni w pałki i ołowiane rurki zabrali się do roboty. Niektórzy z załogi wyszli z tego z połamanymi szczękami, rękami, nogami i – jak planował drobny sowiecki agent – niektórych hospitalizowano. Na dodatek tłumek chłopaków z targu futrzarskiego, którym powiedziano, że muszą walczyć z faszyzmem, zebrał się koło nabrzeża na East Side, gdzie przycumowano statek. Napadli tych członków załogi, którzy uciekli przed bandytami z pałkami. Chłopcy nie wiedzieli, że atakują amerykańskich ziomków i byli zakłopotani, że narobili bałaganu.
Fragment pochodzi z książki Bella V. Dodd „Szkoła ciemności”, wydanej przez Fundację Instytut Globalizacji (www.globalizacja.org)