Rubieżewicze
Z Miru ruszyliśmy na wschód w kierunku dawnej granicy z 1939 roku. Szybko dało się zauważyć ciekawą prawidłowość – wprawdzie mijane wsie były wyjątkowo schludne, a domy drewniane, ale wszystkie obejścia miały jednakowe płoty łączące się ze sobą. Bez wątpienia były składane z gotowych, betonowych (?) prefabrykatów identycznych dla całej miejscowości. W następnej wsi był kolejny model płotu, a dalej jeszcze inny. I tyle wystarczyło. Czwarta wieś miała ogrodzenie identyczne jak pierwsza.
Oddzielny temat stanowią wszechobecne tu pomniki Lenina. Szybko ustaliliśmy ich gradację: większe miasta wyposażono w duży monument wodza rewolucji, miasteczka – w głowę na cokole, a wieś – zaledwie w główkę lub tablicę.
Do dawnej granicy z Miru było niespełna 50 kilometrów, zatem w 40 minut dotarliśmy do wsi Rubieżewicze. Przed wojną miejscowość miała status miasteczka, a granica polsko-sowiecka przebiegała 1,5 kilometra na wschód stąd.
Wieś jest czysta i zadbana, to typowa ulicówka z drewnianą zabudową. Niemal idylliczny obraz szpeci tylko typowo sowiecka instalacja gazowa przeprowadzona na zewnątrz budynków. Oczywiście w obowiązkowym żółtym kolorze.
Nasz przyjazd wywołał w Rubieżewiczach prawdziwą sensację. Owszem, czasami trafiały tu polskie autokary, ale samochód osobowy na krajowych numerach pojawił się chyba po raz pierwszy. Po chwili zaczęli przychodzić do nas mieszkańcy wsi. Starali się mówić po polsku, zresztą z bardzo różnym skutkiem. Niektórzy zatem tylko rozkładali ręce i witali się po rosyjsku.
Wszyscy reprezentowali wiek mocno emerytalny, ale mieliśmy środek tygodnia, zatem młodsi mogli być w pracy lub w szkole. Tymoteusz szybko zauważył, że obejścia lśnią czystością, lecz nigdzie nie widać samochodów czy rowerów. Bardziej prawdopodobny wydał się więc fakt, że młodsi wyjechali stąd za pracą lub w celach edukacyjnych. I być może Rubieżewicze podzielą los innych wymarłych polskich wsi na Białorusi, które miałem okazję oglądać kilka lat wcześniej.
Najważniejszym zabytkiem Rubieżewicz jest kamienny kościół pod wezwaniem Świętego Józefa Rzemieślnika powstały w latach 1906–1910. Inicjatorem jego budowy był niejaki Antoni Tur, który za próby wznoszenia świątyni bez zezwolenia władz carskich trafił na kilka lat na Syberię. Zwolniony na mocy amnestii nie zaprzestał starań i w tej sprawie aż trzy razy szedł pieszo (!) do Petersburga.
Władze ostatecznie wyraziły zgodę, stawiając jednak warunek, że inwestycja musi się zakończyć po czterech latach, gdyż w innym wypadku budowla zostanie zburzona do fundamentów. Środki finansowe zbierano wśród okolicznych parafian, nie zabrakło też datków od emigrantów.
Antoni Tur nie doczekał końca budowy, zmarł w 1907 roku i został pochowany na miejscowym cmentarzu. Inwestycja bez wątpienia się przeciągnęła, ale być może za pomocą łapówek udało się ją doprowadzić do końca. Inna sprawa, że wybuchła I wojna światowa, potem wojna polsko-bolszewicka i kościół został konsekrowany dopiero w 1921 roku.
To budowla o trudnym do określenia stylu, podobno nawiązuje do gotyku bałtyckiego. Być może. Jej dwie wieże mierzą po 45 metrów wysokości i wywierają naprawdę duże wrażenie. Wnętrze jest raczej niespecjalnie interesujące zarówno z punktu widzenia historyka sztuki, jak i wędrowca po polskich Kresach. Zachwyca natomiast przylegające do świątyni specyficzne lapidarium nazywane ogrodem kamieni. Faktycznie ustawiono tam głazy z nazwami wsi, których mieszkańcy przyczynili się do wzniesienia kościoła. Czasami są to nawet nazwy regionów (np. Litwa) i – co ciekawe – napisy wyryto cyrylicą. Nie zabrakło też krzyża poświęconego pamięci Antoniego Tura.
Kościół Świętego Józefa Rzemieślnika powstał zamiast świątyni pod wezwaniem Świętego Antoniego z 1799 roku. Miejsce, gdzie kiedyś się wznosiła, upamiętnia czarna, dwujęzyczna niewielka tablica z drewnianym krzyżem.
Tragiczny eksperyment
Jadąc dalej na wschód, po półtora kilometra minęliśmy dawną granicę polsko-sowiecką. Obecnie to granica między rejonem stołpeckim a dzierżyńskim (kojdanowskim). Niebawem mieliśmy się znaleźć w stolicy dawnego Polskiego Rejonu Narodowościowego.
Mało znaną historią w naszym kraju jest sprawa utworzenia w Związku Sowieckim dwóch polskich regionów autonomicznych. Pierwszy z nich powstał na Ukrainie (Marchlewszczyzna), a drugi na Białorusi (Dzierżyńszczyzna). Władze sowieckie nigdy bowiem nie wyrzekły się planów podboju Polski i w ramach przygotowań postanowiono stworzyć modelowe rejony narodowościowe, które w przyszłości stałyby się zalążkiem Polskiej Republiki Rad. Rejony miały stanowić kuźnię polskich kadr komunistycznych gotowych do eksportu rewolucji, a przy okazji – poligon doświadczalny dla sowieckich eksperymentów ekonomicznych i światopoglądowych.
Zanim dojechaliśmy do celu naszej podróży, zwróciłem uwagę na fatalny wygląd mijanych po drodze wsi – prezentowały się jak zabudowania upadającego kołchozu. Brudne domy z resztkami powalonych płotów sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały się rozpaść. I nie był to jednostkowy przypadek, kolejna wieś wyglądała dokładnie tak samo.
– Normalne – zauważył Tymoteusz. – Na Ukrainie również widać różnice między terenami leżącymi przed granicą z 1939 roku i za nią.
– Ale minęło ponad 70 lat – kręciłem głową – przewaliła się ciężka wojna, upadł Związek Sowiecki. I wciąż aż taka różnica?
– A u nas nie widzisz różnicy między wsiami w Wielkopolsce i na Mazowszu? Albo w Sandomierskiem i na Kielecczyźnie?
Fakt, miał rację. Ustroje się zmieniały, państwa pojawiały się i znikały, a natura ludzka pozostawała niezmienna.
Sam Dzierżyńsk zrobił na nas przygnębiające wrażenie. Nieco ponad 20-tysięczny postsowiecki ośrodek z typową dla tego rodzaju miast byle jaką zabudową. Tym razem miejsce Lenina na potężnym pomniku zajął patron miasta. Naszą uwagę przykuła natomiast cerkiew Opieki Matki Bożej. Świątynia była niewielka i może dlatego sprawiała wrażenie obleganej przez wiernych z koszyczkami. Trafiliśmy akurat na prawosławną Wielką Sobotę i tradycyjne święcenie pokarmów.
Zauważyłem też charakterystyczną cechę miast na Białorusi – widziałem to już wcześniej w Baranowiczach czy Lidzie. W pobliżu centrum miasta niemal zawsze znajdował się park o nieregularnym kształcie, a rosnące tam drzewa liczyły po kilkadziesiąt lat. Prawdopodobnie niegdyś było tu żydowskie getto, które po wymordowaniu jego mieszkańców zrównano z ziemią. Tego rodzaju miejsca sprawiały przygnębiające wrażenie szczególnie wiosną. Posadzone w szeregach drzewa o pobielonych wapnem pniach nadawały wówczas zieleńcom wygląd upiornej nekropolii.
Dzierżyńsk na zawsze będzie mi się kojarzył nie tyle z imieniem krwawego szefa Czeka, ile z tragedią Polaków pozostałych za granicą, którą ustalono w 1921 roku w Rydze podczas traktatu kończącego wojnę polsko-bolszewicką. Część z nich świadomie zdecydowała się pozostać na ziemi ojców, wychodząc z założenia, że rolnicy będą potrzebni w każdym ustroju, a władza sowiecka obiecała dać ziemię. Nie byli bowiem pewni, co może ich czekać w tej nowej Polsce, której w ogóle przecież nie znali. Zresztą władze z Kremla głosiły wówczas prawo narodów do samodzielnego rozwoju w obrębie ZSRS i wydawało się, że pod ich rządami Polacy będą mogli spokojnie żyć.
W tej sytuacji wyjeżdżali głównie ziemianie i inteligencja, którzy mieli jak najgorsze doświadczenia z bolszewikami z czasów rewolucji i wojny domowej. Natomiast pozostali niebawem mieli się przekonać, co oznacza w praktyce dyktatura proletariatu.
Według sowieckich danych urzędowych na Białorusi pozostało około 100 tysięcy Polaków, chociaż ich liczba była zapewne dwukrotnie wyższa. Największe skupiska znajdowały się na zachód od Mińska, szczególnie w okolicach Kojdanowa. Zgodnie z uzgodnieniami z Rygi obie strony zrzekły się prawa do ingerencji w wewnętrzne sprawy narodowościowe i religijne, co miało fatalne następstwa dla Polaków pozostałych za wschodnią granicą.
Pierwszy Polski Rejon Narodowościowy powstał w lipcu 1925 roku na Ukrainie w okolicach Żytomierza. Jego stolicą stał się trzytysięczny Dołbysz przemianowany na Marchlewsk, a losami eksperymentu wyjątkowo interesowali się polscy działacze partii bolszewickiej. Bywał tam osobiście Feliks Dzierżyński, zaś po jego śmierci wdowa po nim, Zofia. Dołbysz odwiedzali również inni prominentni komuniści polskiego pochodzenia: Feliks Kon, Bolesław Skarbek, Tomasz Dąbal i Stanisław Kosior. Szczególną rolę odegrali dwaj ostatni – Dąbal, były legionista i poseł na Sejm Ustawodawczy RP (!), był naczelnym teoretykiem Marchlewszczyzny, natomiast Kosior, I sekretarz ukraińskiej WKP(b), sprawował osobistą pieczę nad całym przedsięwzięciem. Rejon miał się stać forpocztą komunizacji Polski, toteż bolszewicy polskiej narodowości zamierzali tego osobiście dopilnować.
Rychło się jednak okazało, że eksperyment kompletnie się nie powiódł, a polscy chłopi nie chcą wstępować do kołchozów i wyrzec się katolicyzmu. W efekcie Marchlewszczyzna – podobnie jak cała Ukraina – padła ofiarą sztucznie wywołanej klęski głodu. Ale władze z Kremla nie zrezygnowały ze swoich zamiarów wobec Polaków. Tym razem wybór padł na Białoruś i okolice Kojdanowa przemianowanego w 1932 roku na Dzierżyńsk.
Sowieci przygotowywali się do tego przedsięwzięcia od kilku lat. Tworzyli polskie szkoły, ukazywała się polskojęzyczna prasa i – podobnie jak na Marchlewszczyźnie – usiłowano przeprowadzić reformę pisowni (zgodnie z zasadą „tak się pisze, jak się słyszy”). Oczywiście szalała sowiecka propaganda przedstawiająca Polskę panów jako synonim zła i prawdziwe piekło na ziemi dla robotników i chłopów.
Polski Rejon Narodowościowy im. Feliksa Dzierżyńskiego miał kluczowe znaczenie dla Sowietów, gdyż znajdował się tuż przy granicy z Rzecząpospolitą. Być może dlatego w polskich kołchozach płacono lepiej niż w białoruskich, były też lepiej wyposażone w sprzęt rolniczy.
Nie zrezygnowano jednak z walki z religią. Ateizacja kompletnie się nie powiodła, gdyż uparci Polacy nadal wyznawali wiarę przodków. Tymczasem Sowieci, złamawszy potęgę Cerkwi prawosławnej, zaczęli uznawać katolicyzm za jedno z najpoważniejszych zagrożeń ustroju państwa.
W tej sytuacji coraz więcej mieszkańców Dzierżyńszczyzny przedostawało się nielegalnie do Polski. Nie były z tego zadowolone władze w Warszawie, bowiem napływ obywateli ze wschodu zwiększał bezrobocie nad Wisłą. Ponadto obawiano się komunizacji Kresów, uważając uciekinierów za ludzi zindoktrynowanych przez bolszewików. Inna sprawa, że wśród nich byli również agenci NKWD.
W międzyczasie Polska zawarła z Sowietami pakt o nieagresji, a dwa lata później – podobny z Niemcami. W Moskwie uznano, że oznacza to groźbę wspólnego ataku III Rzeszy i Rzeczypospolitej na ZSRS, i w tej sytuacji Polskie Rejony Narodowościowe mogą się stać piątą kolumną. Zapadła więc decyzja o ich likwidacji. W sierpniu 1937 roku szef NKWD Nikołaj Jeżow wydał rozkaz nr 00485, w którym była mowa o „całkowitej likwidacji nietkniętego do tej pory szerokiego, dywersyjno-powstańczego zaplecza POW i podstawowych ludzkich rezerw wywiadu polskiego w ZSRS”4. W praktyce oznaczało to rozkaz wymordowania polskiej całej mniejszości w Związku Sowieckim, gdyż „ludzką rezerwą wywiadu polskiego” mógł być każdy obywatel radziecki narodowości polskiej. A chociaż Polska Organizacja Wojskowa od wielu lat już nie istniała, to jednak walka z nią stanowiła doskonały pretekst do rozprawienia się z polską mniejszością.
Sowieci planowali tę operację na trzy miesiące, zbrodnie jednak przeciągnęły się w czasie. Naszych rodaków metodycznie mordowano przez prawie dwa lata, rozstrzelano ponad 111 tysięcy osób. Nie ograniczano się wyłącznie do dorosłych mężczyzn – ginęli wszyscy członkowie rodzin powyżej 15. roku życia, natomiast dzieci wysyłano do przytułków. Zresztą za Polaków uznawano nawet ludzi nieznających języka, a mających tylko polskich przodków. Jednocześnie ofiarą czystki wśród władz partyjnych padła elita polskich komunistów, łącznie z twórcami Polskich Rejonów Narodowościowych.
Najbardziej przeraża jednak milczenie ówczesnego rządu II Rzeczypospolitej. Polski wywiad raportował o wydarzeniach w Związku Sowieckim, a dyplomaci z naszej ambasady i konsulatów przekazywali informacje do Warszawy. Jednak władze polskie były bardziej zainteresowane pielęgnowaniem paktu o nieagresji niż interwencją dyplomatyczną. Poza tym mordowani za Zbruczem Polacy nie byli obywatelami naszego kraju, wobec czego poświęcono ich życie w imię wyższej polityki…
„Być Polakiem w Związku Sowieckim w 1938 roku – mówiła świadek ludobójstwa Helena Trybel – to mniej więcej to samo, co być Żydem w III Rzeszy”5.
Trudno powiedzieć, ilu Polaków przetrwało do dzisiaj w okolicach Dzierżyńska, ale fakt, że w mieście funkcjonuje niewielki kościół katolicki pod wezwaniem Świętej Anny, potwierdza, iż nasi rodacy wciąż tu mieszkają. Katolicyzm i polskość są bowiem na Kresach nierozerwalnie związane.
*******
4 Za: Prof. Andrzej Nowak: rozkaz numer 00485 – zachowajmy pamięć o największej
zbrodni na Polakach, https://wpolityce.pl/polityka/137737-prof-andrzej-nowak-rozkaz-numer-00485-zachowajmy-pamiec-o-najwiekszej-zbrodni-na-polakach
5 Za: Operacja polska 1937–1938. Mordowanie Polaków w ZSRR, https://www.polskieradio.pl/8/3664/Artykul/1819851,Operacja-polska-193738-Mordowanie-Polakow-w-ZSRR
Więcej informacji o książce - TUTAJ
Opis
Wielkie Księstwo Litewskie to nie tylko Litwa. Terytorium dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego rozciąga się na terenach dzisiejszej Litwy i Białorusi. Każde z tych Państw z dumą odnosi się do spuścizny największego organizmu politycznego Europy. Na ziemiach litewskich pozostały dawne stolice Księstwa; Wilno, Kowno i Troki, Białorusini remontują po swojemu siedziby dawnych rodów magnackich i przypominają, że najważniejsze dokumenty Wielkiego Księstwa zostały spisane nie w litewskim ale w ruskim języku.
- Wielkie Księstwo Litewskie. Wyprawa do bliskich Kresów nie jest kontynuacją cyklu kresowego, a raczej jego uzupełnieniem. Od serii kresowej różni ją przede wszystkim narracja - to zapis współczesnych podróży, wywiadów i rozmów. Zestawia losy dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego z dzisiejszą rzeczywistością. Opowiadam o współczesności Litwy i Białorusi, o śladach polskości i wielkości na tych ziemiach, przypominając dawną chwałę Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Odwiedzając dawne magnackie siedziby wielkich rodów książęcych, nie zapominam o kosztowaniu specjałów kuchni białoruskiej i litewskiej. A przejazd przez granicę i podróż drogami Republiki Białorusi to swoiste deja vu filmów Barei.
Sławomir Koper
*******
- Jak wjechać do państwa Łukaszenki, czyli problemy z wizą.
- Białoruska kuchnia i piwo
- Brześć i unia brzeska oraz niesławny proces brzeski
- Grodno Batorego, Tyzenhauza, Orzeszkowej i Nałkowskiej
- Samochodem po białoruskich drogach
- Kąpiel w Świtezi - śladami wielkiej miłości wieszcza
- Wymarłe polskie wsie na Białorusi
- Radziwiłłowie. Bohaterowie czy zdrajcy?
(Kiejdany, Taurogi, Szawle, Teszle). Góra Krzyży.
- Ostatni taki Kmicic - Bułak Bułatowicz
- Kowno, najbardziej litewskie z miast (Mickiewicz, klasztor w Pożajściu)
- Prohibicja po litewsku i świńskie uszy z grochem
- Kaziuki i śledzie z grzybami
- Śladami Marszałka na Wileńszczyźnie (Druskienniki, Bezdany, Pikieliszki)
- Wilno po polsku, Troki i Karaimi.
*******
Sławomir Koper
Polski pisarz, autor książek historycznych, publicysta, radiowy i telewizyjny ekspert historyczny. Absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego (1991). Współpracował z miesięcznikiem „Uważam Rze • Historia”, felietonista tygodnika „Do Rzeczy”, publikuje w miesięcznikach „Historia Do Rzeczy”, „Mówią Wieki”, „Życie na Gorąco – Retro”, „Poznaj Świat”, oraz „Wojsko i Technika. Historia”, dwumiesięczniku „Największe Afery” wydawanym przez tygodnik „Do Rzeczy” i „Historię Do Rzeczy”, a także na portalach wp.pl. Historia i kobieta.interia.pl.i superHISTORIA.pl