W Europie Zachodniej coraz powszechniejszy staje się model życia bez Boga – nie jako świadomy bunt, ale jako cicha, wygodna obojętność. Czy Kościół powinien zamilknąć wobec tego zjawiska? A może, jak sugerują niektórzy teologowie, sekularyzacja to po prostu nowa forma duchowej dojrzałości? Paweł Chmielewski na łamach PCh24.pl nie pozostawia wątpliwości: „Warto przemyśleć drogi podejścia do problemu sekularyzacji, tak, żeby nie popełnić błędu skutkującego zdradą Chrystusa”.

Właśnie na pytanie o tę obojętność próbują odpowiedzieć niektórzy współcześni teologowie i hierarchowie, a głos niektórych z nich wywołuje niepokój – nie tyle ze względu na diagnozę, co na proponowaną „terapię”. Ksiądz prof. Jan Loffeld, teolog pastoralny z Uniwersytetu w Tilburgu, w swojej głośnej książce „Wenn nichts fehlt, wo Gott fehlt” przekonuje, że coraz więcej ludzi w Europie żyje, jakby Boga nie było – i… zupełnie im to nie przeszkadza. Jak pisze, są to osoby, które „nie odczuwają żadnej za Nim tęsknoty”, bo „są zadowoleni z życia bez Boga”.

Loffeld zauważa, że nowa forma religijnego zobojętnienia nie ma już nic wspólnego z klasycznym ateizmem. To raczej „indyferentny deizm impersonalny” – przekonanie o istnieniu jakiejś wyższej siły, która jednak „niczego od nich nie oczekuje ani nie wymaga”, co skutkuje „postawą obojętności wobec przypuszczanego faktu jej istnienia”.

Problem nie tkwi jednak jedynie w opisie zjawiska. Znacznie bardziej niepokoi to, co z takim stanem rzeczy chcą zrobić niektórzy duchowni. Franz-Josef Overbeck, ordynariusz diecezji Essen, idzie w ślady Loffelda i nawołuje: „Apeluję o spokój. Nie musimy prowadzić misji na całym świecie i zdobywać ludzi dla określonej formy życia kościelnego”. Jego zdaniem Bóg sam „znajdzie drogi, by wprowadzić na właściwą ścieżkę także tych, którzy nie mogą albo nie chcą w Niego wierzyć”.

Jak komentuje to autor PCh24: „Trudno uznać to stanowisko za katolickie, bo przecież zakłada ono całkowitą niepotrzebność ewangelizacji, nie tylko w sensie praktycznym (brak chęci), ale wręcz doktrynalnym (brak potrzeby)”.

To już nie tylko rezygnacja z misji. To akceptacja niewiary jako „drogi zbawienia”. W podobnym duchu wypowiada się ks. Tomasz Halik, pisząc: „Fakt, że nie mamy monopolu na zbawienie, nie oznacza w żadnej mierze, że jesteśmy niepotrzebni i powinniśmy się wycofać”.

Ale właśnie w tym miejscu autor tekstu ostrzega: „Perspektywa Loffelda, która tak fascynuje Overbecka czy Halika, a która zasadza się na biernej akceptacji faktu sekularyzacji, jest, sądzę, skrajnie niebezpieczna dla Kościoła”.

Dlaczego? Bo – czytamy - jest to odejście od fundamentalnej prawdy chrześcijaństwa – że zbawienie dokonuje się w Chrystusie i przez Chrystusa. Jak podkreśla autor, w modelu ewangelicznym „podejmuje się wysiłek ewangelizacyjny z uzasadnioną nadzieją na skutek”, a jeśli ten nie nastąpi – „odchodzi się i negatywnie ocenia zatwardziałych”. Tymczasem model Loffelda-Overbecka zakłada „nie tylko brak nadziei na rezultat, ale również brak potrzeby [ewangelizacji]”.

To już nie pastoralna rezygnacja – to doktrynalna kapitulacja. Autor nie pozostawia złudzeń: „Model Loffelda-Overbecka jest tak naprawdę modelem bliskim herezji lub wprost heretyckim”, bo zakłada, że „wyznanie wiary w Chrystusa nie jest konieczne do zbawienia”.

A przecież Chrystus nie powiedział: „Zostawcie ich, bo są szczęśliwi bez Mnie”. Powiedział: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16,15).

Dlatego – także w Polsce – „warto przemyśleć drogi podejścia do problemu sekularyzacji, tak, żeby nie popełnić błędu skutkującego zdradą Chrystusa”. Zgoda na obojętność może bowiem prowadzić nie do zbawienia, ale do zatracenia – i to nie tylko tych, którzy odrzucają Ewangelię, ale i tych, którzy przestają ją głosić.