Byłem kiedyś buddystą. Był to ważny rozdział mojego życia. Zanim zainteresowałem się buddyzmem, podzielałem poglądy egzystencjalistów – dostrzegałem wszędzie absurd istnienia, całkowity relatywizm i niezdolność ludzi do tworzenia autentycznych więzi. Buddyzm pomógł mi otworzyć się na duchowy wymiar rzeczywistości. Dziś jestem chrześcijaninem. Wcześniej byłem buddystą zafascynowanym chrześcijaństwem; teraz jestem chrześcijaninem szanującym buddyzm.

Ten wewnętrzny przełom nie dokonał się z powodu odkrycia większej filozoficznej głębi w chrześcijaństwie, czy też błędów w nauce buddyjskiej. Po prostu spotkałem Chrystusa, czy raczej On wyszedł mi na spotkanie - nie w sposób fizyczny i namacalny, ale bardzo osobisty i dla mnie wyraźny. Poczułem wtedy, że to On czuwał nad całym moim życiem, On też przyprowadził mnie do buddyzmu, aby w ten sposób przygotować mnie na nasze spotkanie. Przedziwne bywają drogi, którymi Bóg prowadzi człowieka do spotkania ze sobą...Wyruszając w drogę za Chrystusem musiałem jednak uporać się z pewnymi buddyjskimi koncepcjami, które wydawały się nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Prawda jest jedna, nie może być dwóch wykluczających się prawd, podobnie jak jedno jest światło słońca. Lecz kiedy promień słonecznego światła przepuścimy przez pryzmat - rozszczepi się na siedem kolorów tęczy. Myślę, że różne religie są różnymi kolorami tego samego światła prawdy rozszczepionego w pryzmacie ludzkiej natury, uwarunkowanej miejscem i czasem, środowiskiem naturalnym i tradycją kulturową, odmiennościami w sferze języka, gramatyki, a nawet logiki. Jedną z takich buddyjskich koncepcji, które nie dadzą się pogodzić z chrześcijaństwem, jest krytyka idei Iśwary - stwórcy i władcy świata. W tradycji duchowości indyjskiej idea ta była dobrze znana i legła u podstaw tak wpływowych nurtów współczesnego hinduizmu, jak wisznuizm czy siwaizm. W jednym z dialogów Buddy, nie należącym co prawda do Kanonu, ale utrzymanym całkowicie w duchu nauki buddyjskiej, znajdujemy wyliczenie i omówienie pięciu logicznych paradoksów wiary w Iśwarę, czyli Boga. Warto wymienić je w tym miejscu, a następnie rozważyć możliwość ich odparcia.

1. Paradoks stworzenia

Jeśli stwórcą świata jest Bóg, to stwarzając świat albo działał w jakimś celu, albo też bez celu. Jeśli działał w jakimś celu, którego nie mógł zrealizować w inny sposób, to znaczy, że nie jest doskonały, skoro sam sobie nie wystarczał i czuł potrzebę stworzenia świata. Jeśli zaś stworzył świat bez celu, to jest tym bardziej niedoskonały, gdyż stwarzając dla próżnej rozrywki tak wiele cierpiących istot, postąpił jak nieodpowiedzialne dziecko albo szaleniec.

2. Paradoks zła

Jeśli Bóg jest jedynym stwórcą świata, to stworzył także zło i cierpienie. Jeśli natomiast zło i cierpienie nie jest Jego dziełem, lecz pochodzi od demonów lub ludzi, to Bóg nie jest wszechmocny, a zatem nie ma sensu czczenie Go i służenie Mu.

3. Paradoks łaski

Jeśli Bóg jest wszechmocny, to może zsyłać swoje łaski dowolnie i bez ograniczeń, a więc także ludziom występnym, a nie zsyłać ich ludziom cnotliwym, a to zaprzecza Jego sprawiedliwości. Jeśli zaś udziela łask jedynie szlachetnym, to nie jest wszechmocny - jest ograniczony ludzkimi grzechami i ograniczeniami.

4. Paradoks zbawienia

Jeśli to Bóg zbawia i potępia ludzi, a zarazem jest wszechmocny, to znaczy, że może zbawić grzesznika i potępić sprawiedliwego. Jeśli zaś nie może tego dokonać, a zbawienie i potępienie jest wyłącznie konsekwencją ludzkich czynów, to Bóg nie jest wszechmocny, albowiem nie może odebrać sprawiedliwemu jego nagrody, a grzesznikowi - kary.

5. Paradoks atrybutów

Jeśli zaś wszelkie przymioty Boga, jak twierdzą teiści, przekraczają ludzką wyobraźnię i nie powinniśmy przypisywać Mu żadnych ludzkich cech, to dlaczego mielibyśmy przypisywać Mu atrybuty stwórcy i władcy świata, będące wszak jedynie przeniesieniem w zaświaty ograniczonych ziemskich wyobrażeń. Czyż nie logiczne? Jeśli jednak przyjrzymy się powyższym paradoksom w świetle nauki chrześcijańskiej, to znajdziemy w nich słabe strony.

II

Otóż za paradoksem stworzenia kryją się dwa założenia. Po pierwsze, iż tworzenie czegokolwiek jest wyrazem braku i nie może być wyrazem nadmiaru, co oczywiście nie musi być prawdą. Po drugie, iż świat jest niedoskonały, gdyż istnieje w nim realne zło będące konieczną przyczyną cierpienia. Paradoks ten przestałby więc istnieć jedynie pod warunkiem, że świat byłby doskonały, czyli wolny od cierpienia. A przecież zgodnie z praktykowaną na gruncie buddyzmu tantrycznego „wizją wszechogarniającej doskonałości" świat jest doskonały, jest „magicznym ornamentem pierwotnej świadomości". Jedyną jego „niedoskonałością" jest istnienie czujących istot, które ulegają złudzeniom tworzonym przez swoją nieoświeconą wyobraźnię, a w konsekwencji niepotrzebnie cierpią. Rodzi się pytanie: dlaczego Bóg stworzył istoty ulegające złudzeniom i wrażliwe na cierpienie? Chrześcijańska odpowiedź może być następująca: człowiek, aby być pełnym obrazem Boga, musi być wolny, zaś aby nie obrócić swej wolności przeciwko sobie samemu, musi posiadać wrażliwość na cierpienie. Bez człowieka posiadającego wolną wolę świat nie byłby doskonałym autoportretem Boga, gdyż stworzenie świata „z niczego" rozumiem jako stworzenie go z niczego, co nie byłoby wzorowane na Jedynym Istniejącym. Dlatego nazywam świat autoportretem Boga - zarówno świat dla nas niewidzialny (nazywany niebem, złożony z czystych duchów, a stanowiący mistyczną świątynię Boga), jak i widzialny (nazywany ziemią, a stanowiący dziedziniec owej mistycznej świątyni). Tak więc bez człowieka wyposażonego w wolną wolę świat nie byłby autoportretem Boga. Zaś wolny człowiek bez wrażliwości na cierpienie byłby zagrożeniem dla siebie samego i reszty świata. Dlatego też ludzka wrażliwość na cierpienie jest równie doskonalą jak całe stworzenie, a jej nie mniej doskonałym uzupełnieniem jest rozum pozwalający człowiekowi wyciągać wnioski z cierpienia powstającego zarówno pod wpływem nadużywania, jak i nie używania wolnej woli, a także panować nad swoimi czynami, słowami i pragnieniami. Jeśli człowiek nie panuje sam nad sobą, to zapanują nad nim ludzie zamykając go w więzieniu lub w szpitalu psychiatrycznym. Jeśli zaś człowiek nie panujący nad swoimi czynami, słowami i pragnieniami żyje daleko od ludzi, to zapanują nad nim namiętności i nałogi, a nad nimi z kolei zapanują choroby, które odbiorą mu moc siania zniszczenia. Dlaczego jednak Bóg naraża człowieka na wieczne potępienie, stwarzając go istotą wolną, a jednocześnie omylną? Na to odpowiedzieć można tak: Jeśli Bóg jest rzeczywiście wszechwiedzący i sprawiedliwy, to osądza życie człowieka, mierząc jego odpowiedzialność miarą jego świadomości; zgodnie z tym, co człowiek mógł uczynić, a czego uczynić nie mógł ze względu na swoje ludzkie ograniczenia - nie tylko brak wszechwiedzy, ale i wszechmocy. Gdyby Bóg karał nas za nie udzielenie pomocy bliźniemu, o którym nigdy w życiu nie słyszeliśmy, byłby niesprawiedliwy. Podobnie, gdyby karał nas za zło wyrządzone komuś nieświadomie, z braku wiedzy, bez intencji skrzywdzenia go, a raczej z powodu lekkomyślności tamtej osoby. Czy jednak Bóg nie zaciąga wobec nas swoistego długu, polegającego na tym, że stwarzając nas bez pytania nas, czy chcemy istnieć, naraża nas jednocześnie na niebezpieczeństwo wiecznego potępienia. Czyż Bóg nie powinien w jakiś sposób spłacić tego długu? Wydaje się, że na to pytanie są dwie możliwe odpowiedzi: albo że dług ten spłacił wydając na mękę i śmierć swojego Jednorodzonego Syna, który wziął na siebie winy nas wszystkich, albo że w piekle nie ma wiecznego potępienia, a jest ono jedynie najcięższą formą czyśćca, z którego wcześniej czy później wszystkie dusze przechodzą do nieba. Która z tych możliwości wydaje mi się bardziej prawdopodobna? Wydaje się, że druga. Bo nawet odkupieńcza ofiara Chrystusa nie jest darem, który może być nam dany wbrew naszej woli, a nasza wola bez wszechwiedzy, która wszak nie jest nam dana, nie jest nigdy całkowicie wolna. Czy przyjmujemy, czy odrzucamy dar Odkupienia, w obu przypadkach robimy to jako niewolnicy własnej niewiedzy. Myślę jednocześnie, że Bóg w rzeczywistości ofiarowuje nam swoją wszechwiedzę i wszechmoc, a to w osobie zmartwychwstałego i zawsze żywego Chrystusa - i na ile potrafimy poddać się Jego przewodnictwu, stworzyć z Nim żywą więź posłuszeństwa w miłości, na tyle w naszym życiu działa Boża wszechwiedza i wszechmoc; wtedy, kiedy jest to potrzebne i pożyteczne dla nas lub dla naszych bliźnich. Nie musimy mieć wszechmocy i wszechwiedzy na co dzień - wystarczy, że Jezus może nam ich użyczyć w każdej chwili, podobnie jak uzdolnił Piotra do chodzenia po wodach jeziora. Wracając zaś do kwestii piekła uważam, że skoro nasza wola z powodu braku wszechwiedzy nie jest nigdy do końca wolna, toteż jakiekolwiek złe uczynki spełniamy, spełniamy je zawsze w niewiedzy. Nie byłoby sprawiedliwe, gdybyśmy nie ponosili żadnych konsekwencji czynionego zła. Lecz nie wydaje się też sprawiedliwe, abyśmy za skończoną ilość zła czynionego zawsze w mniejszej czy większej niewiedzy, mieli ponosić nieskończoną karę w postaci wiecznego potępienia. W tym miejscu zbliżam się w swoim rozumowaniu do buddyjskiej koncepcji piekła. Czy oznacza to, że moim zdaniem chrześcijańska nauka o piekle jako czymś różnym od czyśćca nie jest trafna i nie zgadza się z najgłębszym pojęciem Bożej sprawiedliwości? Jeśli przyjrzymy się ewangelicznym naukom na temat cierpień piekielnych spotykających duszę grzesznika po śmierci jego ciała, to znajdziemy też przypowieść o dłużniku, który nie wyjdzie z więzienia dopóki nie odda ostatniego grosza. Oznacza to, że kiedy wreszcie spłaci dług do ostatniego grosza - będzie wolny. Przypowieść tę teologowie przeszłości uznali za opis czyśćca, ale po wielu wiekach. Wydaje się, że nie ma w Ewangeliach bezpośrednich podstaw do twierdzenia, iż miejsce „ciemności, płaczu i zgrzytania zębami" jest różne od miejsca, o którym Jezus mówi, że nie wyjdzie z niego dłużnik zanim nie odda całego długu co do grosza. A jednak, jeśli przyjrzeć się uważnie, to znajdziemy jeden wyjątek. Bardzo ważny. Otóż pewnego dnia Jezus powiedział, że wszystkie grzechy będą przebaczone, nawet grzech przeciwko Synowi Bożemu – jedynie grzech przeciwko Duchowi Świętemu nie będzie wybaczony. Co to oznacza? Otóż jeśli człowiek jest wolny tak za życia jak i po śmierci, to stając po śmierci przed obliczem Stwórcy, opromieniony Jego wszechwiedzą, może zobaczyć wszystkie swoje grzechy tak, jak widzi je Bóg. Jeśli nadal – posiadając ten wielki wgląd - jest wolny, to może albo poprosić Boga o wybaczenie oddając się całkowicie Jego Miłosierdziu, albo uznać, że grzechy jego są tak wielkie, iż w świetle sprawiedliwości nie zasługują na wybaczenie. To w istocie pyszne przedłożenie perspektywy sprawiedliwości nad perspektywę miłosierdzia, wybaczającego winy wbrew sprawiedliwości, oznacza, moim zdaniem, grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Dusza zdaje się wtedy mówić: Nie wolno Ci, Ojcze, wybaczyć mi tych grzechów, gdyż są one większe ponad wszystko. „Ponad wszystko" oznacza w istocie „ponad Twoją miłość". Niedowierzanie miłosierdziu kochającego Ojca, który gotowy jest wybaczyć najcięższe nawet zbrodnie w obliczu szczerej skruchy serca swego umiłowanego dziecka, to dług, którego nie sposób spłacić. W wielu mistycznych dziełach chrześcijańskich spotkać możemy wzmianki o złości demonów, które podkreślały moc Bożej sprawiedliwości, a zaprzeczały z całych sił mocy Bożego miłosierdzia. W jednej z takich ksiąg, zatytułowanej „Prawdziwe życie w Bogu" i spisanej przez Vassulę Ryden, znaleźć można stwierdzenie, iż nauka o reinkarnacji jest „doktryną demonów". Rozumiem to tak, że nauka o konieczności ponoszenia wszystkich konsekwencji swoich uczynków w następnym życiu z żelazną logiką bezwzględnej sprawiedliwości jest zaprzeczeniem prawdy o Bożym miłosierdziu, które przewyższa Bożą sprawiedliwość. Tak więc odrzucając miłosierdzie i skazując się bezlitosnym wyrokiem na ogień piekielny, tracimy Boga na zawsze - a to jest istota wiecznego potępienia. W „Dialogu" św. Katarzyny Sieneńskiej znajdujemy słowa Boga, który mówi, iż w rzeczywistości dusze, przedkładając własny osąd nad Jego miłosierdzie, same rzucają się w ogień wiecznego potępienia.

III

W odniesieniu do paradoksu zła, kwestionującego wszechmoc Boga, możemy powiedzieć, że nawet istnienie demonów nie uszczupla Bożej wszechmocy i ma uzasadnienie nie uszczuplające doskonałości stworzonego świata. Otóż zgodnie z tradycją i wieloma chrześcijańskimi źródłami mistycznymi, pierwszymi stworzeniami Boga byli bezcieleśni aniołowie stanowiący żywe niebo - mistyczną świątynię, w której chwała Boża zajaśniała pełnią swego blasku. Były to duchy jak człowiek wolne, lecz posiadające znacznie większą wiedzę i moc niż człowiek potrafi to sobie wyobrazić. Bóg udzielił im czterech objawień. Po pierwsze, iż jest ich Stwórcą. Po drugie, iż zamierza także stworzyć ludzi - istoty wolne i rozumne, lecz cielesne, przeznaczone do życia i działania w świecie materialnym. Po trzecie, iż zamierza sam zniżyć się do ludzkiej postaci, aby otworzyć ludzkości drogę do wiecznego zjednoczenia z Nim samym. Aby zaś mógł narodzić się w ciele, potrzebuje idealnie czystego naczynia wypełnionego pełnią Jego łask, w którym dokona się misterium połączenia natury boskiej z ludzką; a naczyniem tym, najdoskonalszym ze stworzeń, zamierza uczynić kobietę imieniem Maryja, której przeznaczeniem będzie zostać królową nieba i ziemi - wszystkich aniołów i ludzi. Pozostawił aniołom wybór, czy chcą pomagać Mu w realizacji tego planu, czy też nie. Dwie trzecie aniołów przyjęły z radością misję realizacji tego planu.

Lecz trzecia ich część uznała za niesprawiedliwe wywyższenie ponad nich istoty ludzkiej, na dodatek kobiety, i zbuntowały się przeciwko Bogu. Upadły z wysokości nieba na dno otchłani, którą stworzyła ich pycha. Zaś miejsca, które po nich pozostały, przeznaczył Bóg dla ludzkich dusz. Upadłe anioły, które stały się demonami, postanowiły zniweczyć plan Boga. On jednak wiedział, że tak się stanie i wyznaczył demonom, choć o tym nie wiedziały, ważną funkcję w realizacji Jego planu. One to, poprzez pokusy, przy pomocy których usiłują odwodzić ludzi od świętości, aby nie zajęli ich miejsc w niebie, w rzeczywistości hartują cnoty ludzkich dusz, albowiem ludzie uświęcają się poprzez stawianie oporu pokusom. Bóg w niedostrzegalny sposób wyznacza granice wpływu demonów na ludzi, aby zawsze mieli oni wolność wyboru i przezwyciężania pokus. Zaś ludziom, którzy poddając się pokusom czynią wiele zła, zawsze daje szansę nawrócenia, czyniąc ich także swoim narzędziem do doskonalenia cierpliwości, pokory i miłości w sercach ludzi, którzy z nimi obcują i są przez nich ranieni. „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą - mówi Jezus. - Strzeżcie się raczej tych, którzy i duszę, i ciało mogą doprowadzić do ognia wiecznego" – za sprawą grzechów, do których nas skłonią. Ale przestrzega też: „Nie wyrywajcie chwastów, które rosną pośród zboża, albowiem przez nieuwagę możecie też zniszczyć zboże". A ci, którzy zachowują czystość serca, i tak nie będą zbrukani przez grzesznych, wręcz przeciwnie - obcując z nimi udoskonalać będą swoje cnoty, albowiem „nie to czyni człowieka nieczystym co z zewnątrz w niego wchodzi, ale to co wychodzi z człowieka czyni go nieczystym". A zatem to, co postrzegamy jako zło w świecie - choroby, starość, utratę najbliższych, majątku i znaczenia w oczach ludzi - jest w istocie sposobnością doskonalenia nieśmiertelnej duszy, która przeznaczona jest do wiecznego szczęścia w niebie. Paradoks zła jest więc paradoksem pozornym - dotykające nas cierpienia nie są same w sobie złem, a raczej błogosławieństwem. Ojciec zaś czuwa, aby ciężary, które na nas nakłada, nie przekraczały nigdy naszych sił.

IV

Paradoks łaski, a jeszcze bardziej paradoks zbawienia, zawiera ukryte założenie co do natury zbawienia. Paradoksy te sugerują mianowicie, że zbawienie, zdaniem teistów, oznacza rodzaj wymiany handlowej - człowiek szlachetny za swoje dobre czyny „nabywa" prawo do korzystania przez całą wieczność z jakichś niebiańskich dóbr. Tymczasem chrześcijańskie pojmowanie zbawienia wykracza poza tą „prawno-handlową" perspektywę. Zbawienie należy raczej postrzegać w perspektywie miłości. Bóg jest miłością - wszechmocną, wszechwiedzącą, niestworzoną i nieśmiertelną. Oko widzi światło, ucho słyszy dźwięki, skóra odczuwa ciepło i twardość. Lecz Bóg jest niewidzialny, niesłyszalny i niedotykalny, chociaż jest wszechobecny. Może się pojawić naszym oczom, może przemówić do naszych uszu, może dotknąć naszej skóry - wszak jest wszechmogący, nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Ale w swej naturze jest przede wszystkim miłością, której nie widać, nie słychać, ani dotknąć nie można. Miłość bowiem odczuwamy w naszej duszy. I co więcej - odczuwamy ją nie wtedy kiedy przez kogoś jesteśmy kochani, ale kiedy sami kogoś kochamy. Miłość wypełnia nas wówczas wielką radością. Radość ta wzmaga się jeszcze, kiedy ukochana osoba odwzajemnia nasze uczucie. Natomiast odrzucona - zamienia się w rozpacz. Jest tak w przypadku miłości do człowieka. W przypadku miłości do Boga nie musimy bać się odrzucenia, gdyż On jest samą miłością. Co więcej, Bóg nie prosi nas o dobre uczynki, które mógłby wynagrodzić, ale o naszą miłość do Niego. Największe „przykazanie" głosi: będziesz miłował Pana, Boga swego. Kiedy kochamy i jesteśmy kochani, znika największe cierpienie, jakim jest poczucie samotności. Najbardziej samotny czuje się człowiek otoczony wieloma ludźmi, których nie kocha i którzy jego nie kochają. Człowiek kochający i kochany nie czuje się samotny nawet na środku pustyni. Oczywiście im bardziej kochamy Boga będąc na ziemi, tym bardziej czujemy się samotni nie mogąc widzieć Go, słyszeć i czuć, jak możliwe jest to w niebie. Lecz jest to błogosławiona, uświęcająca i pełna radości samotność, przypominająca oczekiwanie na ukochaną osobę na godzinę przed umówionym spotkaniem. Tę godzinę osładza nam obecność bliźnich i świadomość, że największą troską naszego ukochanego Ojca jest to, aby nie zgubili oni drogi i wszyscy razem doszli do Jego domu. Ta świadomość powoduje, że dzieląc Jego troskę pomagamy naszym braciom i siostrom odnaleźć zagubioną drogę i iść nią coraz dalej. W ten sposób kochamy bliźniego jak siebie samego, lecz nie ze względu na siebie, ale ze względu na Ojca. Wyznam, iż kochałem kiedyś dwie kobiety jednocześnie i nie chciałem zranić ani utracić żadnej z nich. Przez wiele dni i nocy dręczyła mnie niemożność rozwiązania tego problemu. Kiedy zacząłem prosić Bo Boga, aby pomógł mi znaleźć wyjście z tej sytuacji, usłyszałem w duszy słowa: Kochaj je dla Mnie, nie dla siebie. Długo nie mogłem zrozumieć, co to znaczy. Dzisiaj rozumiem. Kochanie ludzi dla Boga, a nie dla siebie jest trudne, dopóki miłości do Boga nie dajemy w sercu pierwszeństwa przed miłością do jakiegokolwiek człowieka. Jezus powiedział: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien." Gdy miłości do Boga damy w sercu pierwszeństwo przed miłością do ludzi, łatwo nam będzie kochać ludzi, nawet naszych nieprzyjaciół, którzy sprawiają nam wiele bólu. Albowiem nie kochamy ich po to, aby cokolwiek od nich uzyskać, ale dlatego, że oni także kochani są przez Ojca. Zbawienie zaś oznacza ostateczne przekroczenie barier dzielących nas od Ojca, który kocha nas od chwili, kiedy postanowił nas stworzyć, a Jego miłość jest nieograniczona i wszystko z niej pochodzi, aby ostatecznie do niej wrócić. Jeśli nie nauczymy się miłości na ziemi, jeśli nie otwieramy naszego serca na miłość, pomimo bólu, jaki bywa z tym związany, nie będziemy potrafili zbliżyć się do Boga w niebie. Bo tam zbliżamy się do Niego na tyle, na ile potrafimy kochać. I nie jest to kwestia uczynków, słów i myśli. Nie jest to kwestia sprawiedliwości. Nawet największe grzechy mogą zostać zmazane przez miłość. A z drugiej strony nawet najszlachetniejsze czyny spełniane bez miłości są jedynie stratą czasu, bo „gdybym nawet rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał".

V

Pozostaje jeszcze ostatni paradoks - atrybutów. Ma on jednak sens wtedy i tylko wtedy, gdy mówimy o Bogu filozofów, który sam o sobie nic nie mówi, którego obraz sami sobie tworzymy mocą własnej wyobraźni skażonej tak wieloma złudzeniami wynikającymi z braku wszechwiedzy. Historia narodu żydowskiego jest jednak historią stopniowego objawiania się samego Boga - poprzez wstrząsające teofanie, niewytłumaczalne wydarzenia i obietnice, które spełniały się słowo po słowie. Jahwe objawił się jako Bóg Przymierza - najpierw zawartego z jednym człowiekiem, Abrahamem; potem z całym Wybranym Narodem, obiecanym potomstwem Abrahama, u stóp góry Synaj; a wreszcie, poprzez Jezusa Chrystusa, z całą ludzkością i z każdym człowiekiem z osobna. On też sam objawił swoje atrybuty w taki sposób i w takiej kolejności, w jakiej uznał za stosowne. Abrahamowi powiedział: „Jam jest Bóg Wszechmogący". Mojżeszowi powiedział: „Jestem, Który Jestem". Dawał się też poznać jako „Bóg wielki i groźny" (Pwp 7,21) dla wrogów; „Bóg zazdrosny" (Wj 34,14) o cześć oddawaną bogom fałszywym; ale też jako „Bóg miłosierny i litościwy, cierpliwy, bogaty w łaskę i wierność, zachowujący swą łaskę w tysiączne pokolenia, przebaczający niegodziwość, niewierność, grzech" (Wj 34, 6-7). Objawiał się stopniowo, jak- by przygotowywał ludzi na odkrywanie kolejnych Jego przymiotów. „Uznaj w sercu - powiedział do Izraelitów wędrujących po pustyni - że jak wychowuje człowiek swego syna, tak Pan, Bóg twój, wychowuje ciebie" (Pwp 8,5). Dopiero Jezus Chrystus dał światu pełne objawienie jako Jednorodzony Syn Ojca. Bóg chrześcijan nie jest Bogiem filozofów. Jest Bogiem żywym, który sam wyciągnął rękę do człowieka.

VI

Rozważanie przedstawionych paradoksów, podobnie jak wielu innych punktów nauki buddyjskiej, może być dla chrześcijanina bardzo wzbogacające. Stojąc w obliczu naprawdę przemyślanych argumentów i koncepcji buddyjskich, zmuszony jest dokładnie przemyśleć własne poglądy i znaleźć właściwą odpowiedź. W ten sposób staje się coraz bardziej świadomym i spokojnym uczniem Chrystusa. A jest to, uważam, wystarczający powód do poznawania buddyjskich nauk i praktyk. Są one także potężną intelektualną inspiracją - a czasem wyzwaniem - dla osób niewierzących. Właściwie każdy może odnieść korzyść z poznawania i zgłębiania Dharmy Buddy, może poza tymi, którzy zechcą sobie z jej znajomości uczynić tytuł do chwały i zamiast pomagać czującym istotom, wywyższać się nad nie.

Jarosław Moser

Tekst ukazał się w kwartalniku FRONDA nr. 27-28/2002. Zapraszamy do archiwum FRONDY!