Fronda.pl: W Parlamencie Europejskim przy niemal pustej Sali, w obecności zaledwie 29 osób spośród których większość stanowili eurodeputowani z Polski, odbyła się debata o polskiej „aferze wizowej”. Czy ten najprawdopodobniej ostatni już tak mocny przedwyborczy element opozycyjnej strategii p.t. „zagranica” przyniósł Pana zdaniem jakikolwiek efekt przez tę opozycję pożądany czy nawet wspomniana frekwencja na sali świadczyła o całkowitym fiasku tego przedsięwzięcia?
Ryszard Czarnecki (eurodeputowany PiS, b. wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego): W wymiarze międzynarodowym frekwencja obecnych na sali europosłów podczas wspomnianej debaty na poziomie 4 proc. jest totalną żenadą. Natomiast oczywiście było to obliczone na efekt w kraju. A jaki ten efekt będzie - zobaczymy. Myślę, że była to próba zniechęcenia elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, ponieważ jak wynika z badań - 1/4 widzów telewizji TVN to właśnie wyborcy PiS. A poza tym sondaże wskazywały, że nastąpiło jednak pewne tąpnięcie, gdy opozycja oraz media z nią związane zaczęły grzać temat „afery wizowej”.
Niemiecki lider Europejskiej Partii Ludowej w Europarlamencie, Manfred Weber najpierw sam postulował, żeby podczas trwania kampanii wyborczej w jakimkolwiek państwie członkowskim Unii Europejskiej nie przeprowadzano żadnych debat dotyczących tego konkretnego kraju, a teraz sam domagał się debaty w sprawie Polski, która odbyła się w Parlamencie Europejskim na zaledwie 12 dni przed wyborami w naszym kraju . Weber nie po to jednak zwoływał tę debatę, żeby zmienić opinię w Unii Europejskiej w odniesieniu do Polski, bo ta jest spolaryzowana, lecz była to gra obliczona na uzyskanie pożądanego efektu wyborczego w Polsce.
Chciałbym jednak w tym miejscu zaznaczyć, że jest dla mnie rzeczą niezwykle ciekawą, iż przedstawiciele kilku formacji politycznych z naszego regionu, wchodzących w skład Europejskiej Partii Ludowej, której szefem był kiedyś Donald Tusk, a obecnie jest nim wspomniany Weber - w prywatnych rozmowach ze mną podkreślali, że chcą zwycięstwa PiS w Polsce. Taką opinię usłyszałem kilka tygodni temu choćby od byłego premiera Słowenii - Janeza Janšy, który krótko po rosyjskiej agresji na Ukrainę wraz z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, premierem Mateuszem Morawieckim oraz premierem Czech Petrem Fialą uczestniczył w wyprawie do Kijowa. Były premier Słowenii powiedział mi wprost, że trzyma kciuki za PiS w wyborach. To samo usłyszałem w tym tygodniu od jednego z europosłów ze Słowacji, będącego członkiem EPL. Zresztą proszę zwrócić uwagę, że gdy prześledzi się konkretne głosowanie w Parlamencie Europejskim w sprawach dotyczących Polski to najwięcej wyłomów, zarówno w szeregach EPL, jak i liberałów czy socjalistów - jest w krajach naszego regionu. Doskonale pamiętam rozmowę z rumuńską europosłanką z frakcji liberałów, która wyraziła przekonanie, że w tym wszystkim nie chodzi przecież tylko o Polskę, tylko mamy tu do czynienia z szerszym problemem, który można by zdefiniować jako „polowanie” na nowe kraje członkowskie Unii Europejskiej. Miała ona w tej swojej diagnozie 100% racji.
Czy fakt, że prezydium Parlamentu Europejskiego podjęło swego czasu decyzję o tym, że co najmniej na 6 tygodni przed wyborami w danym państwie członkowskim nie organizuje się w sprawie tego kraju jakichkolwiek debat w Europarlamencie, by nie wpłynąć w jakikolwiek sposób na wynik wyborów, a teraz jednak w polskiej sprawie do tego rodzaju debaty dopuszczono oznacza, że jest w Brukseli przyzwolenie na sytuację, w której zwyczajnie Polsce wolno mniej w Unii Europejskiej?
Myślę, że Polacy mogą całą tę sytuację odebrać , że rzeczywiście wrogom Polski w Unii Europejskiej wolno więcej. Mamy tu do czynienia z klasyczną moralnością Kalego. Jeśli bowiem Manfredowi Weberowi kradną krowy to jest źle. Gdy jednak już Manfred Weber kradnie komuś te krowy to już jest dobrze. Mamy tutaj naprawdę wielki triumf murzynka Kalego z powieści Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy”. Jak widać sienkiewiczowska powieść dotarła pod unijne strzechy i jest nieomal Biblią dla unijnego establishmentu. Zresztą by nie poprzestawać na odwołaniach do literatury polskiej odwołajmy się szerzej - do literatury europejskiej. George Orwell, brytyjski, skądinąd lewicowy, pisarz nawrócony z komunizmu, w swym słynnym „Folwarku zwierzęcym” pisał o zwierzętach równych i równiejszych. W unijnym wydaniu tegoż folwarku Niemcy są tymi równiejszymi, którzy po prostu mogą więcej. I politycy niemieccy skwapliwie z tej możliwości korzystają.
Nawet zagraniczni europosłowie podczas swoich wystąpień zwracali uwagę na tę debatę jako element próby ingerencji w polski proces wyborczy i to na ostatniej prostej kampanii wyborczej. Europoseł PO Bartosz Arłukowicz wykorzystał nawet na sali Parlamentu Europejskiego banner wyborczy, za co zresztą został upomniany przez prowadzącego obrady. Czy nie jest jednak jakimś głębokim dramatem naszej polityki, który niestety bardzo już nam spowszedniał, że Europarlament jest traktowany przez część naszej klasy politycznej jako miejsce wiecu wyborczego na potrzeby naszego krajowego podwórka?
Oczywiście tak. Natomiast problemem jest również i to, że opozycja działa w ten właśnie sposób, gdyż dostrzega na to przyzwolenie własnego elektoratu. I musimy powiedzieć sobie to wprost. Przypomnijmy , że przecież gdy w Parlamencie Europejskim toczyły się debaty dotyczące poprzedniego rządu czeskiego to ówczesna czeska opozycja z rządzącej dziś Czechami partii ODS [Obywatelska Partia Demokratyczna - red.] - wręcz demonstracyjnie nie brała w tychże debatach udziału. Uważano bowiem, że wewnętrznych czeskich spraw nie powinno się „prać” na forum międzynarodowym, lecz rozstrzygać je we własnym kraju. Również w Grecji wszystkie siły polityczne wspólnie występują w sprawie reparacji wojennych od Niemiec, bo uważają, że ich wyborcy nie wybaczyliby im innej niż solidarnościowa postawy w tej sprawie na arenie międzynarodowej. Wychodzi więc na to, że wyborcy w Polsce takich formacji, jak Platforma Obywatelska, Lewica czy Trzecia Droga po prostu przyzwalają na tego typu uderzanie we własny kraj na arenie międzynarodowej. Ta część elektoratu, niestety, nie tylko pozwala na to, aby popierani przez nich politycy grali Polską na forum unijnym, ale wręcz ich do tego namawia. I to jest dramat.
Eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski jest przekonany, że Bruksela chce przyspieszyć prace nad paktem migracyjnym, ponieważ „boi się wyników referendum w Polsce”. Czy w przeciwieństwie do Donalda Tuska, który postanowił „unieważnić” owo referendum, UE traktuje jednak jego potencjalne wyniki bardzo poważnie i czy zaczynamy tu obserwować u unijnych decydentów pewien lęk przed sytuacją, w której również inne kraje unijne zdecydują się sięgnąć w sprawie migracyjnej po tego typu narzędzie referendalne?
Najlepszym dowodem na to, że polski pomysł na referendum dotyczący kwestii imigracyjnej był strzałem w dziesiątkę jest fakt, że zaledwie kilkanaście dni później pomysł ten skopiowali od nas Francuzi. Myślę, że sprawa ma tu jednak znacznie szerszy zakres niż to, o czym powiedział mój kolega europoseł. Zakończenie prac nad unijnym pakietem migracyjnym nastąpi już szereg miesięcy po wyborach oraz po referendum w Polsce, bo nowe regulacje migracyjne planowane są przecież najpóźniej na wiosnę przyszłego roku. Jest to więc lęk nie tylko przed wynikami referendum migracyjnego w Polsce, ale również obawa o wyniki najbliższych wyborów do Parlamentu Europejskiego oraz przed wyraźnym przesunięciem w prawo w kwestii imigrantów, które to przesunięcie jest już coraz bardziej zauważalne w wielu krajach unijnych. Przypomnijmy, że choćby w Holandii doszło do dymisji premiera i rządu właśnie w kontekście kwestii migracyjnych. Ale już wcześniej przecież w Szwecji, Finlandii, we Włoszech, w Czechach czy też na Węgrzech wygrywały partie sceptyczne wobec nielegalnej migracji. W tej sytuacji nie w ciemię bity unijny establishment doskonale wyczuł, że należy się spieszyć i kolanem próbuje docisnąć te sprawy jeszcze przed wiosennymi wyborami do Parlamentu Europejskiego.
Jak dowiedzieliśmy się z najnowszego odcinka dokumentu „Reset” - Donald Tusk jesienią 2013 roku jako ówczesny szef polskiego rządu podpisał zgodę na współpracę z rosyjską FSB. W myśl artykułu 2. Podpisanego przez Tuska dokumentu polskie służby brały na siebie obowiązek przeciwdziałania jakimkolwiek działaniom służb krajów trzecich, w tym również tych zrzeszonych wraz z Polską w NATO, wymierzonych przeciwko Federacji Rosyjskiej. Z ust wielu komentatorów, ale również polityków padają już wprost słowa o „zdradzie” Donalda Tuska. Były opozycjonista z czasów PRL, Adam Borowski, uważa, że lider PO powinien stanąć przed Trybunałem Stanu.
Muszę przyznać, że jestem zaszokowany tymi informacjami. To, że Donald Tusk w okresie sprawowania w Polsce władzy, realizując scenariusz niemiecki zwrócił się w stronę Rosji, stając się zapewne jedynym w historii naszego kraju szefem rządu reprezentującym postawę zarówno proniemiecką jak i prorosyjską - jest oczywiste. Tutaj mamy jednak do czynienia wręcz czarno na białym z informacją o tym, że Polska rządzona przez Tuska zobowiązała się do bycia wręcz na usługach Moskwy poprzez zwalczanie działań, które Rosja uznałaby za antyrosyjskie. Z tego dokumentu wynika, że dla Donalda Tuska, jego rządu oraz kierowanych przez niego służb ważniejsza była lojalność wobec Rosji niż wobec NATO oraz państw członkowskich Sojuszu Północnoatlantyckiego. Zostało to wszystko podpisane przez polskiego premiera ,a więc sformalizowane. To jest szokujące. I to nie tylko w wymiarze moralnym, ale również w aspekcie politycznym czy geopolitycznym.
Bardzo dziękuję za rozmowę.