"W pewnym sensie urodziłem się okultystą, a już na pewno z „okultystycznym obciążeniem”. Ojciec parał się różdżkarstwem (kiedy umarł pozostawił mi w spadku swoje wahadełko), moja babcia stawiała kabałę, ja zaś, będąc dziesięcioletnim chłopcem asystowałem jej przy tej czynności. Nie byli „zawodowcami”, posiadali natomiast paranormalne zdolności. Odziedziczyłem je po nich i już w 14 roku życia dane mi było doświadczyć pierwszego okultystycznego „oświecenia”. Wydarzyło się to w kwietniu 1966 roku na pewnej górze nieopodal Kielc. Ogarnęła mnie wtedy i wypełniła dziwna, wydobywająca się spod ziemi i zstępująca z nieba moc. Czym była? Nie wiedziałem. Zdawałem sobie tylko sprawę, że jest odwieczna, pradawna.

Wydarzenie to sprawiło, że zainteresowałem się mitologiami różnych ludów, a zwłaszcza Greków. Zeus, Hades, Dionizos byli dla mnie bardziej realni niż biblijny Bóg. Pierwszy kamienny ołtarz ku ich czci zbudowałem w wieku 17 lat. Potem zacząłem studiować etnografię i zafascynowałem się Orientem - Indiami, indyjską filozofią, religią i mistyką, a także taoizmem, buddyzmem, tantrą. Mój stosunek do chrześcijaństwa był bardzo krytyczny. Bardziej odpowiadał mi nieosobowy Absolut buddyzmu zen oraz jogi (praktykę medytacyjną rozpocząłem w 1972 roku). Jeździłem do Indii, tłumaczyłem z sanskrytu upaniszady, Bhagawatgitę, badałem kultury indyjskich plemion, napisałem na ten temat doktorat, później postanowiłem zająć się ezoteryczną tradycją zachodniego kręgu cywilizacyjnego.

W 1986 roku zetknąłem się z grupą ludzi uprawiających spirytyzm i służyłem im jako medium przyciągające „duchy”. Spirytyzm mnie jednak odstręczał, wolałem poświęcić się astrologii, alchemii, hermetyzmowi, a głównie kabale. Zacząłem wróżyć zwyczajnymi kartami. W czasie pobytu w Szwecji w 1987 roku kupiłem pierwszą talię kart tarota. Kiedy je obejrzałem spostrzegłem, że znam skądś te wizerunki i wcale nie muszę uczyć się ich dywinacyjnych znaczeń. Wystarczyło bym wziął do ręki jakąkolwiek kartę i natychmiast „przypomniało” mi się jej znaczenie.

Wróciwszy do Polski kontynuowałem wróżbiarski proceder, wzbudzając zaciekawienie znajomych dziennikarzy. Za ich namową zabrałem się do napisania dwóch książek o tarocie: Tarot, karty, które wróżą oraz traktującej o historii tych kart Biblii szatana. Obie te książki wyszły na początku lat dziewięćdziesiątych, stając się pierwszymi, oficjalnie wydanymi w Polsce pozycjami poświęconymi tarotowi. Lata 1990 - 1994 były jednym z najważniejszych okresów w moim życiu. Zamieszkałem w Warszawie, urodzili się moi dwaj synowie, wydałem trzecią książkę o tarocie (Tarot magów), opracowałem dwie talie tarota, publikowałem artykuły na łamach różnych pis ezoterycznych i będąc uznanym autorytetem w tej dziedzinie intensywnie zajmowałem się rozpowszechnianiem wiedzy na jego temat, jak również dywinacją, prowadzeniem kursów oraz szkoleń przeznaczonych dla przyszłych adeptów kartomancji. Nocami praktykowałem magię rytualną, wzorowaną na dziełach Eliphasa Leviego, Aleistera Crowleya i tradycji okultystycznego Zakonu Złotego Brzasku.

Tak stałem się jednym z ważniejszych liderów polskiego ruchu New Age. W maju 1992 roku znów spłynęło na mnie światło i doświadczyłem dotknięcia czegoś, co identyfikowałem z Bogiem. Jesienią tegoż roku poczułem przy sobie obecność jakiś bytów, czułem, że jestem obserwowany. Podczas wieczornej medytacji prześwietlił mnie jasny snop światła, jakiś głos zapytał, czy chcę przyjąć ten dar. Pewien, że mam do czynienia ze Stwórcą odparłem, że oczywiście tak, chcę, i to bardzo!

Niedługo potem zauważyłem obok siebie najpierw jedną, potem drugą świetlistą postać. Byli to moi „duchowi przewodnicy”, „mistrzowie”, którzy wtajemniczyli mnie w różne aspekty kabały. Moja wrażliwość na paranormalne zjawiska bardzo wzrosła. Zyskałem zdolność odczytywania myśli, wystarczyło, bym wziął w rękę jakiś przedmiot i już znałem całą jego historię, losy właściciela, miejsce pochodzenia. Najbardziej jednak pasjonowała mnie umiejętność ezoterycznego interpretowania rozmaitych symboli oraz religijnych tekstów. Ten ostatni dar wykorzystałem do analizowania Biblii, odnajdując w niej wiele ukrytych, tajemnych przesłań.

Z biegiem dni ogarniał mnie coraz większy niepokój. Czując się osaczony, zmuszany do robienia rzeczy, których nie chciałem robić, zwróciłem się o radę do pani Marii S., znanej warszawskiej wróżki i uczennicy słynnych przedwojennych okultystów. „No cóż, panie Janku rzekła, wysłuchawszy mojej opowieści. Szatan przybiera różnoraką postać...”.

W tym dniu pani Maria stała się moją mistrzynią, zaś jej słowa podziałały na mnie niczym kubeł zimnej wody wylany na głowę. No i proszę! Szukałem Boga, odnalazłem diabła! Jeszcze tego samego wieczora pozbyłem się magicznych rekwizytów, w odpowiedzi na co moi „astralni mistrzowie” zaatakowali mnie z potężną siłą. Udręczony, porażony strachem, szukałem ratunku w Bogu, w ewangelii, w Modlitwie Pańskiej, ale nie chciałem pozbyć się tarota i wciąż uważałem siebie za kabalistę. Zarzuciwszy medytację odczuwałem ponadto silną potrzebę zastąpienia jej inną praktyką. A że do moich rak dotarły książki traktujące o prawosławnej modlitwie, którą zwą „modlitwą Jezusową” albo „modlitwą serca” ( polega ona na rytmicznym i wielokrotnym powtarzaniu krótkiej formuły skierowanej do Jezusa ), uznałem to za „znak Boży” i przystąpiłem do jej systematycznego odmawiania.

Wiosną 1995 roku wyjechałem do USA, gdzie zetknąłem się z indiańskimi szamanami. Potrafiłem już wtedy kontaktować się z „duchami drzew”, z elementalami i innymi „duchami przyrody”. Umiejętności te okazały się pomocne podczas przeprowadzonych przeze mnie operacji magicznych pod Świętym Krzyżem i w Bielsku Białej. Ta ostatnia przerodziła się w magiczny bój z szatanem. Odniosłem „zwycięstwo”, pomogła mi w tym zaś, jak wierzyłem, Matka Boska. Od tej pory niemal codziennie odmawiałem katolicki różaniec przeplatany „modlitwą Jezusową”.

Zły wziął sobie na mnie odwet wiosną 1997 roku; w tym samym roku, w którym wyszła moja ostatnia ezoteryczna książka: Wielcy magowie świata. Przybrawszy postać szerszenia wstąpił w moje ciało, ja zaś, gnany lękiem ruszyłem szukać ratunku w kościele katolickim. Opiekę nade mną objął ojciec Grzegorz, jezuita. Jego łagodność, spokój, pewność wiary, siła modlitwy zdawały się gwarantować, że wyjdę cało z tej opresji. To bowiem, co się ze mną, działo przypominało horror. Mówiąc najkrócej, doświadczyłem tego wszystkiego, co opętana przez diabła dziewczynka z filmu Egzorcysta. Im bardziej jednak srożył się diabeł, im bardziej dręczył mnie omamami, fobiami, lękami, straszliwymi wizjami, chorobami i psychofizycznymi dolegliwościami, z tym większą determinacją biegałem do kościoła, brałem udział w mszach, przyjmowałem komunię, modliłem się do Bogarodzicy i mantrowałem przed ikonami na różańcach. Uwierzyłem we wszystkie katolickie dogmaty. Spowiadałem się, pokuto-wałem, modliłem, adorowałem eucharystię, Jezus nawiedzał mnie w wizjach, Matka Boska uleczyła jedną z moich chorób. W moim pokoju rosła góra przywiezionych ze „świętych miejsc” dewocjonaliów, a jego wystrój, jak powiadała ironicznie moja żona z magicznego stawał się dewocyjno-kościelny. Pobożność wszelako w niczym mi nie pomogła i nie uchroniła przed napadami lęku, różnych fobii i narastającą manią samobójczą.

Pojąłem wreszcie, że daremnie szukam pomocy w katolickim kościele, ponieważ biorąc udział w celebrowanych przezeń misteriach, modląc się przed „cudownymi obrazami”, nosząc na sobie szkaplerzne i medaliki, niczym nie różnię się od okultysty, który wykorzystuje „świętość” rzeczy po to, by przy ich pomocy odprawiać magiczne rytuały. Okultyzm tkwił we mnie tak głęboko, że przestałem odróżniać, co jest prawdziwą świętością, a co świętością pozorną, a poprzez to demoniczną. Już nie wiedziałem, kiedy przemawia do mnie Bóg, a kiedy szatan, co prowadzi mnie do Boga, a co do Jego przeciwnika. Wszystko było magią, wszystko okultyzmem, począwszy od znaku krzyża uczynionego palcami zanurzonymi w „święconej wodzie”, skończywszy na misterium przemiany wina w krew i chleba w ciało Jezusa. Nie mogłem i nie chciałem uczestniczyć w czymś, co identyfikowałem jako okultyzm; okultyzm osadzony w „prawo-wiernej”, katolickiej odmianie magii.

Myśl ta naszła mnie gdzieś na początku 2002 roku. Schowałem różańce, dewocjonalia, modlitewniki i książeczki do nabożeństwa i pojechałem w Góry Świętokrzyskie, tam, skąd wywodzą się wszyscy moi przodkowie. „Boże moich ojców” - modliłem się z twarzą skierowaną ku Świętemu Krzyżowi - “wskaż mi drogę”. W odpowiedzi jakiś wewnętrzny głos kazał mi wyrzec się Jezusa, Biblii, chrześcijaństwa i wrócić do nauczania tarota. Pół roku później, stojąc o zachodzie słońca na wierzchołku Świętego Krzyża, ponownie doznałem „objawienia”. Ogarnęło mnie światło, poczucie wolności i akceptacji. „Rób co chcesz usłyszałem. Obiecuję, że po śmierci trafisz do mojej krainy”.

Zyskana tego dnia wolność rychło przeobraziła się w pustkę i poczucie wewnętrznej martwoty. Faktycznie, mogłem robić wszystko. Mogłem uczyć tarota, czarować, medytować, modlić się albo szlajać po agencjach towarzyskich, zachlewać alkoholem, ćpać, mordować zwierzęta, składać je w ofierze szatanowi.. Mogłem czynić najgorsze i najchwaleb-niejsze rzeczy, żadna z nich mnie nie kalała, ale też nie prowadziła do świętości. Ugrzązłem w strasznym, przepastnym nihilo, w pustce, w której nie istnieje miłość, przyjaźń, współczucie. Umarłem za życia. Mój duch skonał. Pozostało odczuwające ból i mdłą rozkosz ciało.

Jesienią 2002 roku spotkałem Leszka K., czyli „Korzenia”: byłego narkomana, byłego okultystę, który został z okultyzmu uwolniony, gdy 12 lat temu nawrócił się na JEZUSA CHRYSTUSA. Rozmowy z nim wzbudziły we mnie iskierkę nadziei. A może i ja mógłbym to zrobić? Nic z tego! Przez następne pół roku nie mogłem nawet wypowiedzieć imienia JEZUS! Nie mogłem się modlić, nie mogłem czytać Biblii (jej widok napawał mnie obrzydzeniem i wstrętem), a jeśli już to czyniłem nie byłem w stanie zrozumieć jej słów. Zabrałem się więc do głośnego czytania psalmów. Pomogło, lecz tylko częściowo. Wystarczyła chwila nieuwagi i już zaczynałem czytać je wspak lub zamiast słowa „błogosławieństwo” wypowiadałem słowo „przekleństwo”.

W sierpniu 2003 roku poprowadziłem w Górach Świętokrzyskich ostatni kurs tarota. Jechałem nań zdziwiony, bo nie wiedziałem czemu Bóg, którego prosiłem o zwolnienie mnie z tego obowiązku zezwolił, bym znów musiał „babrać się” w ezoteryce. Postępowałem więc ostrożnie. Nie epatowałem nikogo Biblią, do ostatniego dnia nie wyjawiłem swej decyzji o nawróceniu. Mówiłem tylko o tym, czym jest magia, okultyzm oraz tarot. Krok po kroku obnażałem złudny splendor i wszystkie pułapki pana magii - szatana. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jednych miotało, skręcało ze złości i oburzenia, inni palili karty tarota, modlili się psalmami i czytali Biblię.

Wróciwszy do Warszawy poczułem się osamotniony. Nie na długo. Najpierw poprosiła mnie o rozmowę Iwonka. Potem Inez, Paweł, Beata i kilka innych osób. I okazało się, że każdy z nas cierpi na tę samą dolegliwość. Wszyscy zachorowaliśmy na okultyzm. Potrzebowaliśmy uzdrowienia. Potrzebowaliśmy Lekarza.

W październiku zeszłego roku szatan po raz ostatni przypuścił szturm. Gnany obłędną myślą o samobójstwie, nie mogąc opanować tego pragnienia siedziałem w moim pokoju i wołałem: Jezu, Jezu ratuj! Uratował. Najpierw dał pokój, potem odnowił moją wiarę i otoczył ochroną. Tego dnia zakochałem się w Nim „na zabój”, gdyż to, co uczynił pełne było tak czułej miłości, jakiej nigdy dotąd nie doznałem.

Od tamtych dni minęło kilka miesięcy. Dziś mogę powiedzieć, że rok temu byłem martwy i spopielały. Teraz żyję i raduję się życiem. Przebudziłem się ze snu śmierci. Wiem, kto mnie uleczył i kto mnie ocalił. Kto jest sprawcą cudu mego nawrócenia. Kto sprawił , że narodziłem się na nowo. Jest Nim mój Pan Mój Bóg. Mój Zbawiciel. Syn Boży. JEZUS CHRYSTUS."

Jan Witold Suliga